Do znajdującego się na tytułowej wyspie zakładu dla psychicznie chorych kryminalistów przybywa dwóch agentów FBI. Prowadzą śledztwo w sprawie ucieczki jednej z pensjonariuszek, dzieciobójczyni. Kawałki układanki zupełnie do siebie nie pasują – co więcej: ktoś tu kręci. Teddy Daniels, nasz agent nr 1, zdecydowanie czuje, że coś jest nie tak. Nie ufa nikomu. Dyrektor zakładu jest trochę podejrzany, lekarz prowadzący powoduje, że wracają wojenne traumy. Pacjenci coś wiedzą, a nowy partner Chuck jest jakiś dziwny. Zawroty głowy, paranoja – czy to sprawa dziwnego miejsca, pokarmowego zatrucia czy może Teddy jest faszerowany lekami? Co jest prawdziwe, a co nie? Jakie tajemnice kryje wyspa? Kto przebywa w pilnie strzeżonym bloku C? Po co naprawdę Teddy przybył na wyspę?
Tak, to sporo pytań, ale dokładnie o to w tym filmie chodzi. I absolutnie nic nie można takiemu nawarstwieniu niedopowiedzeń zarzucić. Przynajmniej na początku, bo wprowadzenie widza w śledztwo zrobione jest po mistrzowsku. Widać, że ktoś tu zadbał o detal – im więcej małych rzeczy pojawia się we wstępie, tym więcej możliwych typów pada podczas oglądania. Trochę gorzej wypada końcówka. Miesiąc temu rozmawiałem z kolegą, który widział trailer i był zniesmaczony jak wiele on obnaża. Wszystko staje się jasne! – powiedział – musiałem zatykać uszy, żeby nie poznać zakończenia, a i tak się domyślam. Myślę Maćku, że jednak nie do końca, zrobili z ciebie Teddy’ego Danielsa, który też był chyba na początku zbyt pewny siebie. Ja też rozwiązanie akcji uważam za jeden z największych minusów tego, w końcu całkiem dobrego filmu, ale z zupełnie innych powodów. Otóż kiedy podczas seansu obstawiamy zakończenie niczym hazardziści u bukmachera, zmieniając typy co 15 minut i nie mogąc doczekać się rozstrzygnięcia, to co przychodzi jest mocno rozczarowujące. Dobry temat na psychologiczną pracę naukową: jak zrobić tak, żeby zaskoczyło, ale nie zaiskrzyło. Bo jeśli nawet trafiło się w zakończenie, to nie ma to żadnego znaczenia. Ci, którzy nie zgadli są w takiej samej sytuacji. Zmęczenie wynikające z zagmatwania i dłużyzn powoduje, że nikt nie doświadczy prawdziwej satysfakcji.
Pomijając powyższy, dość jednak istotny mankament, nowy film Scorsese to bardzo sprawne kino na wysokim poziomie. Cieszy nawiązywanie do klasyki, może nie tak świetne jak ostatnio poczynił Polański, ale mocno odczuwalne. Wyprawa na dziką wyspę, która w ostatnich latach (patrz np: Peter Jackson i „King Kong”) często wychodzi trochę groteskowo, tu jest bez zarzutu. Jest i klimat filmu noir, i powiew przygody, hitchcockowski niepokój i unosząca się ciężka zawiesista atmosfera nierozwiązanej zagadki. Są świetne deszczowe zdjęcia, rozmach, a kiedy potrzeba robi się nawet kameralnie. Trochę kuleje rytm narracji, to prawda (retrospekcje i halucynacje ukazane są momentami zbyt banalnie), ale aktorstwo potrafi odwrócić od tego uwagę. Marty, jak nazywają Scorsese przyjaciele z Hollywood po raz kolejny obsadza w roli głównej swojego pieszczocha DiCaprio, który też po raz kolejny pokazuje klasę. Drugi plan (Kingsley, von Sydow, Ruffalo i Mortimer) jest równie dobry, ale Scorsese ma ten przywilej, że z tej samej klasy aktorów może sobie zrobić epizodyczny plan trzeci. Michelle Williams, Patricia Clarkson, Ted Levine i Jackie Earle Haley są na ekranie dosłownie przez chwilę. Wystarczy.
Martin Scorsese kręci filmy od 50 lat i trzeba mu oddać to, że mimo zupełnie naturalnej tendencji spadkowej, która nastąpiła po latach twórczego szczytowania, potrafi jeszcze trzymać jako taki poziom. W ciągu ostatniej dekady rozmieniał się wprawdzie trochę na drobne i bawił w nie do końca udane, nasycone patosem, muzyczne dokumenty, ale stworzył i widowiskowe „Gangi Nowego Jorku”, i całkiem ciekawego biograficznego „Aviatora”, a także „Infiltrację” – to niby dokładna kopia made in Hong Kong, ale nikt mi nie powie, że komuś to przeszkadzało. I w podobny schemat wpisuje się „Wyspa tajemnic” – Scorsese jako jeden z najlepszych reżyserów, którzy stąpali po Ziemi potrafi zrobić kawał interesującego kina, sprzedać całkiem inteligentną rozrywkę, zahipnotyzować widza i zmusić go do myślenia. Strach jednak pomyśleć co by było, gdyby „Wyspę tajemnic” robił Scorsese 20 lat młodszy, nie wyniesiony pod niebiosa i zrealizowany, nie znudzony, ale ciągle walczący o pierwsze miejsce buntownik. Trzeba bowiem uświadomić sobie, że choć film robi wrażenie, to w pewnym sensie to tylko iluzja, wynikła z niebywałej sprawności intuicyjnego używania przez Scorsese środków. Wszelki automatyzm i stawianie na wciąż te same tricki to w pewnym sensie oszustwo. I nawet jeśli działa, a lud to kupi: następnym razem więcej serca, Marty!