Każdy, kto oglądał trzecią część „Piły” doskonale wiedział, że czwarta jej odsłona wkrótce się pojawi. Zakończenie bowiem nie pozostawiło ku temu żadnych wątpliwości, a to, że Jigsaw (Tobin Bell) zginął, wcale w niczym przeszkadzać nie musi. Zawsze przecież może powstać coś na kształt „Piła: Początek” lub inny tego typu twór, który pozwoli kontynuować serię. Podobnie dzieje się w najnowszej odsłonie cyklu, z tym że genezę zbrodniczej krucjaty Pana Układanki widz poznaje w retrospekcjach, a w tzw. międzyczasie gra toczy się nadal.
Patolodzy przeprowadzają (ukazaną z niebywałą dokładnością) sekcję zwłok Jigsawa. Urocze grzebanie w ciele psychopaty przerywa znalezienie kasety w jego żołądku. Wezwany na miejsce detektyw Hoffman (Costas Mandylor) po odsłuchaniu nagrania dowiaduje się, że gra dopiero się rozpoczęła...
Zacznę od plusów. Tempo akcji jest imponujące i niemalże od samego początku widz zostaje wciągnięty z wielką siłą w wydarzenia rozgrywane na ekranie. Klimat – tak jak w poprzednich częściach – jest mroczny i odpychający, co spotęgowane zostało, charakterystyczną dla serii, przyciemnioną kolorystyką zdjęć, a także dobrze znaną, ale wciąż robiącą rewelacyjne wrażenie ścieżką dźwiękową (Charlie Clouser). Oczywiście nie mogło zabraknąć „stroboskopowego” montażu (Kevin Greutert), który celowo jest chaotyczny, jednak na dłuższą metę okazuje się męczący. Mimo tego montaż także zaliczam do atutów „Piły IV”, a to z powodu znakomitego efektu, polegającego na „przenikaniu się” scen. Trudno jest to opisać, ale każdy, kto film obejrzy, z pewnością dostrzeże tę genialną zagrywkę.
Pora zająć się sprawą dla wielu pewnie najważniejszą, czyli ekranową brutalnością. Fani na pewno nie poczują się zawiedzeni, gdyż moim zdaniem „Piła IV” jest najbardziej makabryczną częścią serii, w której momentami twórcy przesadzili z dosłownością. Nie spodziewałem się, że po poprzedniej odsłonie następna pójdzie jeszcze bardziej w stronę (nie)zwykłej obrzydliwości, ale tak się niestety stało. Osobiście przestało mnie to już bawić, gdyż mam nieodparte wrażenie, iż twórcy zwiększając dawkę makabry usiłują zatuszować coraz słabszy scenariusz (który notabene pierwszy raz nie wyszedł spod pióra Leigh Whannella). Jakże inaczej miała się sytuacja w części pierwszej, która była brutalna i przygniatająca, ale nie w ten dosłowny sposób. A tutaj? Trup ściele się gęsto, co nie stanowi dla widza żadnego zaskoczenia, bo i tak wiadomo, że niemal wszyscy zostaną zmiażdżeni/rozerwani/pocięci itp.
O płytkości scenariusza świadczy chociażby nieprawdopodobnie banalne, by nie rzec – żałosne, wyjaśnienie przyczyny zejścia Jigsawa na zbrodniczą ścieżkę. Jednak na takie rozwiązanie mogą nabrać się chyba jedynie dzieci, tylko że dla nich „Piła” raczej nie jest przeznaczona...
Kolejny zarzut skierowany w stronę scenariusza mam odnośnie coraz bardziej bzdurnych powodów, dla których poszczególne postacie poddawane są próbom. Początkowo wszystko było jasne – Jigsaw, poprzez wymyślne gierki, „nauczał” szacunku do życia osoby, które tego daru nie doceniały. I owszem, może budziło to pewne skojarzenia z „Siedem”, ale było całkiem znośne i do przyjęcia. Jednakże później było już tylko gorzej, no bo czym tak naprawdę zasłużyli sobie doktor Lynn, Jeff lub Kerry (w części trzeciej) czy Rigg (w części czwartej)? Pseudofilozoficzne dywagacje Jigsawa najzwyczajniej przestały mieć sens (o ile kiedykolwiek go miały).
Wydarzenia w „Pile IV” rozgrywają się w ciągu 90 minut – tyle czasu ma bowiem Rigg (Lyriq Bent) na uratowanie porwanych towarzyszy. Ja jednak tak małej ilości czasu nie odczułem, a wręcz przeciwnie – odniosłem wrażenie, że fabuła rozciągnięta została na kilka dni, a nie raptem półtorej godziny. I zapewniam, że nie chodzi mi tu o wiejącą z ekranu nudę (bo takowej nie było), ale o dziwaczną konstrukcję scenariusza, na co wpływ mogły mieć liczne retrospekcje.
Wreszcie przejdę do sprawy dla mnie najbardziej istotnej, która niestety w bardzo negatywny sposób rzutuje na postrzeganie przeze mnie filmu jako całości, czyli jego zakończenie. Wiadome jest, że rozwiązanie każdej „Piły” ma widza zaskoczyć, jednak to, co widzimy w części czwartej budzi jedynie irytację. Ile można?! I do tego w tak żałosny sposób, polegający na bezczelnym (dokładnie tak!) nabijaniu widza w butelkę! Jak tak dalej pójdzie, to śmiało można dociągnąć do „Piły 158”...
Oprócz końcowych fragmentów „Piłę IV” oglądało mi się naprawdę świetnie i byłem pozytywnie zaskoczony poziomem filmu, po którym (z powodu idiotycznej części trzeciej) nie spodziewałem się wiele. Co z tego, skoro zakończenie brutalnie, niczym pułapki Jigsawa, sprowadziło mnie na ziemię i sprawiło, że na całość nie da rady spojrzeć inaczej, niż przez pryzmat ostatnich minut. A nie jest to spojrzenie łaskawe... I jeszcze dodam, że jak niby ma się to wszystko do zakończenia „Piły III”, które wyraźnie pokazywało, że następna gra odbędzie z udziałem Jeffa (Angus Macfadyen). Cóż, jednak nie dane mu było, co definitywnie wskazuje, że twórcy zwyczajnie zjadają własny ogon...
Zdaję sobie sprawę, że nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Producenci „Piły” zarobili na niej krocie, wydając na trzy części około $15 mln, by zarobić ponad $300 mln. Przemysł filmowy (zwłaszcza amerykański) to przecież w 90% zimno wykalkulowany zysk. I w porządku, nie mam nic przeciwko. Pod warunkiem, że twórcy nie traktują widza jak idioty. Jednakże to się raczej nie zmieni, bo na „Piłę V” i tak pewnie pójdą tłumy. A wśród nich niżej podpisany...