Z kina wyszedłem oniemiały. „Autor Widmo” jest więcej niż dobry. Bez zbędnych ceregieli mówię to od razu. Nie ma co bawić się w oszczędne pisanie ze stopniowaniem wrażeń, czy w hitchcockowskim stylu dozować napięcie, żeby na koniec wydać werdykt. Zabawy środkami i granie na emocjach zostawmy Polańskiemu. Kolejny raz udowodnił, że zna się na tym jak nikt. Zrobił film bardzo nowoczesny, ale dawno nie widziałem takich silnych odniesień do klasyki. Na pierwszym miejscu postawił ludzi i ich zaufanie, ale tylko nowoczesna technologia jest tu tym, co nigdy nie kłamie. Zagrał z widzami w grę, w którą nie mieliśmy szans wygrać, a i tak jego triumf cieszy nas bardziej, niż miałby cieszyć własny.
Historia opowiedziana w filmie, mimo pozornej błahości okazuje się bardzo interesująca i choć na ekranie nie dzieje się nic bardzo widowiskowego, to do końca siedzimy z zapartym tchem. Tak, drodzy państwo – tak wygląda dobry kryminał. Oczywiście jest tu też miejsce na thriller, ale tworzy on tu tylko zewnętrzną powłokę – prawdziwy satysfakcjonujący środek to nadzienie z kina noir, stylowe odniesienie do klasyki, które smakuje jak najlepsza zagadka. Poza tym „Autor Widmo” bez zbędnych hollywoodzkich ceregieli świetnie gra na emocjach widza i zmusza do zadawania sobie raz po raz podstawowego, ale bardzo fundamentalnego kinowego pytania: „Co się zdarzy za chwilę?”. I nie ma tu miejsca na typowanie, zbytnią pewność siebie. Każda postać jest zarysowana tak, że może brać pełnoprawny udział w akcji. Nie zobaczymy nic nieznaczących epizodów, wszystko jest po coś.
Główny bohater filmu, pisarz, wynajęty do napisania autobiografii byłego premiera Wielkiej Brytanii, Adama Langa, właśnie poprzez to pozornie proste i dobrze płatne zadanie zostaje wciągnięty w wir wydarzeń z wojną, z terroryzmem i aferą szpiegowską na czele. Postać autora jest bardzo typowa dla filmów Romana Polańskiego. Jest człowiekiem, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie, zagubionym, walczącym z czymś większym, niezrozumiałym, z czym pozornie nie ma szans wygrać. Takich kafkowskich bohaterów widzieliśmy już we „Franticu”, „Chinatown” czy „Lokatorze” i mimo że nawiązania do Kafki to dość popularna sprawa w historii kina i nie tylko, Polański się w to bawi i robi to chyba najlepiej, zagłębia się w psychologię i wyciąga najistotniejsze elementy, nie pozwalając na nawet jedną nutę fałszywości.
W „Autorze Widmo” pierwsze skrzypce grają zdecydowanie ludzie. Polityka? Konflikt zbrojeniowy? Szpiegowska afera? Nie uświadczymy tu sztabów, obrad, posiedzeń, oficjalnych decyzji czy nudnego urzędniczego bełkotu. Bohaterowie po prostu rozmawiają. I każde słowo jest ważne – warto obejrzeć ten film jako wzór perfekcyjnego dialogu. Mówienia o niczym po prostu nie ma, każde parsknięcie czy przekleństwo jest zupełnie naturalne i usprawiedliwione. Jest inteligentnie i, co bardzo ważne, momentami zabawnie. A kiedy tylko udaje się to wykorzystać, to rozmowa toczy się za pomocą gestów, spojrzeń, chwil milczenia. Mając tak świetnych aktorów można w końcu zrobić wszystko.
Ewan McGregor wcielający się w rolę pisarza (nigdy nie poznamy imienia bohatera, co jest jednym z ciekawszych zabiegów w tym filmie) gra tu jedną ze swoich ról życia. Trochę przegrany, wiecznie marudzący, ale roztaczający wokół siebie pewien czar, choć zbudowany w dużej mierze na cynizmie i niechęci do ludzi. Pierce Brosnan, który ostatnio na ekranie trochę męczył odgrywając raz po raz tę samą rolę, jest bardzo przekonujący jako delikatnie wzorowany na Tonym Blairze uśmiechnięty polityk - playboy, stojąca w obliczu problemu marionetka, która teraz rozkłada bezradnie ręce. Olivia Williams za to, wcielająca się w rolę żony Langa, tworzy postać najbardziej skomplikowaną, grającą na emocjach i zapadającą w pamięć. Choć ta brytyjska aktorka nie jest tak znana jak wyżej wymienieni koledzy, to dzięki tej kreacji nazwiska całej trójki po prostu muszą być wypowiadane jednym tchem. A jako że każdy chce zagrać u Polańskiego, więc w epizodach pojawiają się Tom Wilkinson, Timothy Hutton czy James Belushi. I żaden z nich nie może powiedzieć, że nie było warto.
„Autor Widmo”, to film, który słabych punktów właściwie nie ma. Rozkoszując się muzyką Alexandre’a Desplata, która subtelnie, ale zdecydowanie podkreśla rozległy wachlarz emocji, analizowałem jedną z portowych scen i niby przez moment pomyślałem, że widać, że ekranowe Stany są tak naprawdę Francją i nie udało się tego do końca ukryć, ale szybko zbeształem sam siebie za szukanie czegoś na siłę. W końcu co ja tam wiem? I chyba jest to uniwersalne przesłanie dla wszystkich tych, którzy zamiast po prostu iść do kina na kolejny film znakomitego reżysera odnoszą się, doszukują i krytykują to, co jest zupełnie nieważne. Bo to nie Polański jest Langiem w scenie, kiedy nad domem zawisa prasowy śmigłowiec albo pisarzem, któremu zabrano paszport. To nie żonglerka kafkowskim „Procesem”, „Zamkiem” i „Ameryką”. Nikt tu sam siebie we własnym filmie nie obsadził. Bo chociaż wszystko to brzmi nadzwyczaj dobrze, i kawałki układanki pozornie pasują, to nie samospełniająca się przepowiednia. To po prostu magia kina.