Saga „Zmierzch” wywołuje u mnie nieprzyjemne ciarki. Przyznam się bez bicia, że obejrzałam wszystkie części serii, gdyż chciałam przekonać się na własnej skórze, jaki piorunujący efekt wywiera produkcja. Książki nie czytałam, ponieważ nie jestem miłośniczką grafomaństwa, wolę ambitniejsze lektury, które coś sobą wnoszą. Trudno nazwać mnie miłośniczką sagi, raczej stoję po drugiej stronie barykady. Postanowiłam jednak dać szansę najnowszej części serii, oczyścić umysł, nie mieć żadnych uprzedzeń. Może produkcja podniosła swoje standardy? Może stała się lepsza? A może Kristen Stewart przestała grać drewno? Cóż…
Bella Swan (teraz w sumie Cullen) stała się wampirem – pełnokrwistym, choć w sumie wypompowanym z tej życiodajnej substancji, krwiopijcom. Do tego zaszła w ciążę i urodziła dziecko (jego imię nie jest w stanie ze mnie wypłynąć bez sarkastycznego śmiechu i wołania o pomstę do nieba) – Renesmee. Dziewczynka rośnie o wiele szybciej, niż przeciętne latorośle, co wydaje się jednak całkiem naturalne – w końcu nie mówimy o zwyczajnym dziecku. Sielanka Cullenów nie trwa jednak zbyt długo. Kiedy Volturi dowiadują się o istnieniu dziewczynki, chcą ją unieszkodliwić (czytaj: zabić, odesłać do zaświatów, sprawić, by opuściła ziemski padół). Cullenom pozostaje tylko jedno, bronić małej.
Fantastyka to moje życie, a wampiry to mój konik. Czytałam wiele klasycznych i współczesnych dzieł traktujących o krwiopijcach, do tego widziałam niezliczone ilości filmów, których głównymi bohaterami są właśnie owi nieśmiertelni. To główny powód tego, że zdecydowałam się obejrzeć sagę „Zmierzch”. Nawet najnowsza część nie zmieniła mojej opinii o tym, że to, co Meyer zrobiła z krwiopijcami jest śmieszne, okropne i niewybaczalne. Chodzi mi o… ŚWIECENIE. Błyszczący Edward wywołał u mnie stan przedzawałowy, a teraz lśniąca Bella… Za dużo dziwactw jak na jedno życie.
Palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o grę aktorską, przejęli bohaterowie trzecioplanowi. Nowe wampiry, jakie pojawiły się w tej części „Zmierzchu” sprawiły, że film nabrał kolorystyki, a aktorstwo przestało być udawane. Jeśli chodzi o Kristen i Roberta… Panna „drewno” kompletnie się nie popisała – nadal gra tak, jak wcześniej (czyli w ogóle), denerwuje swoją mimika (jedna mina!!!) i sprawia, że chce mi się zwijać w fotelu. Troszkę (podkreślam, że troszkę) lepiej wyszło Robertowi, jednak nie oczekujcie nie wiadomo jakich cudów, bo srogo się rozczarujecie.
Dużym plusem filmu są niewątpliwe zdjęcia i, w pewnym stopniu, efekty specjalne. Przynajmniej one są żywe, zachwycają i wywołują reakcję u widza. Jednak, jak powszechnie wiadomo, film nie składa się tylko z otoczki, potrzebna jest dobra, wciągająca historia oraz przekonywający aktorzy. Tych dwóch ostatnich rzeczy zdecydowanie zabrakło. Może jeszcze muzyka nie była zła.
Nie mogę być niesprawiedliwa. Ostatnia część sagi „Zmierzch” jest rewelacyjną komedią o niczym. Dawno tak bardzo się nie uśmiałam. Naprawdę, przez bita (prawie) dwie godziny wprost płakałam ze śmiechu. Do tego ta cudowna miłość Jacoba do nowo narodzonej (i owszem, zalatuje mi to pedofilią). Cukierkowatość wypływa każdą klatką filmu.
Pewne jest to, że film spodoba się wielbicielom sagi. Skoro polubili wcześniejsze części, ta też stanie się centrum ich zainteresowania. Co do reszty – polecam obejrzenie tego filmu, gdyż świetnie zjedzie mózg, rozbawi, pokaże, że głupota bywa zabawna. Nie wniesie nic ciekawego do życia, jednak sprawi, że z większą tolerancją podejdzie się do innych produkcji.