Roland Emmerich to jeden z moich ulubionych reżyserów.
Obejrzałam prawie każdy film, który stworzył: czy to „Dzień Niepodległości”
(widziałam z milion razy), „Anonimus”, „2012”, czy „Pojutrze”. Każda z
wymienionych przeze mnie produkcji trafiła w mój gust filmowy i do każdej z
nich bardzo często wracam. Cóż, uważam, że Emmerich ma talent do tworzenia
dobrych filmów. Oczywiście na pewno znajdą się osoby, które nie zgodzą się z
moją opinią, ale tak właśnie zbudowany jest ten świat. Nic więc dziwnego w tym,
że gdy usłyszałam, iż na ekrany kin wchodzi nowa produkcja Emmericha,
postanowiłam sprawdzić czy poziom został zachowany.
John Cale pragnie zostać ochroniarzem prezydenta. Na swoją rozmowę
kwalifikacyjną w Białym Domu zabiera córkę Emily. Kiedy ona zwiedza dom
prezydenta, bohater próbuje spełnić marzenia. Niestety rozmowa nie idzie
najlepiej. Kiedy protagonista myśli, że już nie może być gorzej, okazuje się,
że Biały Dom opanowali terroryści.
Po obejrzeniu trailera produkcji, miałam pewne wątpliwości
co do tego, czy film mi się spodoba. Do tego doszła kwestia obsadzenia w roli
jednego z protagonistów Channinga Tatuma – nie uważam go za złego aktora,
jednak żadna rola, w jakiej został obsadzony, czy to komandosa G.I. Joe, czy
tancerza, nie przekonała mnie do tej osobistości. Nie oceniasz książki po
okładce, dlatego musiałam obejrzeć film, by wyrobić sobie o nim obiektywną
opinię.
Okazało się, że czasem ryzyko się opłaca. Wprawdzie
amerykańskie filmy opiewające ten wielki kraj bywają za bardzo przesiąknięte
patriotyzmem, w sposób kiczowaty pokazując siłę narodowościową mieszkańców tego
kontynentu, jednak w tym filmie i tak ograniczono te elementy do minimum.
Jedynie jedna scena wywołała u mnie gromki śmiech – każdy, kto obejrzy film na
pewno będzie wiedział co mam na myśli.
„Świat w płomieniach” to czyste kino akcji z dużą ilością
strzelania i zagrywek taktycznych. Pojawia się nawet motyw ścigania
samochodami, co w tym filmie akurat posiada zabarwienie komiczne. Od gatunku
akcji wymaga się tylko jednego – spektakularności i mnogości wybuchów. I to
widz otrzymuje. Plus kilka bonusów w postaci zabawnych gagów sytuacyjnych.
Spisek, próba ratowania świata, prezydent z charakterem – to
i wiele innych elementów zadecydowało o tym, że produkcja jest dobra. Może nie
najlepsza, może brakuje jej kilku punktów do „Dnia Niepodległości”, lecz na
pewno jest o niebo lepsza niż „Szklana pułapka 5”. Tutaj przynajmniej absurd
nie jest tak bardzo widoczny. Owszem, pojawiają się pytania typu – serio? Terroryści
ot tak weszli do Białego Domu? No cóż… produkcji można zarzucić małe
niedopracowanie. Ale to nie zmienia faktu, że gdy wyłączy się myślenie, film
okazuje się dobry.
Gra aktorska również. Choć nie Channing wysunął się na
pierwszy plan, tylko Jamie Foxx. Nawet postać kobieca nie została potraktowana
po macoszemu. Jak nigdy nie dostrzegłam zdolności aktorskich Maggie Gyllenhaal,
tak teraz stwierdzam, że kobieta potrafi grać, a postać, w którą się wcieliła,
dała się polubić.
„Świat w płomieniach” to dobry film, który można obejrzeć.
Niekoniecznie w kinie, ale w zaciszu domowego ogniska na pewno. Choć posiada
pewne wady, odnaleźć można w nim również wiele zalet – dobre aktorstwo,
śmieszne dialogi i postacie oraz dużo akcji. A przecież od tego właśnie są
takie produkcje – od podnoszenia ciśnienia.