Nora Ephron w swoim najnowszym filmie pt.: „Julie i Julia” udowadnia, że teza postawiona przez Marię Peszek w „Rosole” jest jak najbardziej słuszna. Aż dziw bierze, że w dobie dyskusji o parytetach, równości płci, feminizmu film jest niezwykle przyjemny dla oka i to oka kobiety. I nic to, że panie w obrazie Ephron znajdują swoje szczęście przy przysłowiowych garach.
Bohaterkami filmu są dwie tytułowe Julie. Jedna to bożyszcze amerykańskich pań domu, osobowość wręcz wyjątkowa – Julia Child. Druga to Julie Powell, trzydziestoletnia sekretarka na państwowej posadzie, znudzona, bez pomysłu na siebie i życie. Obie łączą dwie rzeczy: wyjątkowi mężczyźni u ich boku i oczywiście jedzenie. Julii poznajemy, gdy za namową męża, wpada na iście szatański pomysł realizacji szalonego kulinarnego projektu: otóż ugotuje 524 potrawy z pierwszej książki Julii Child w 365 dni. Ten „rok niebezpiecznego gotowania” przeplata się z historią drogi, którą Julia Child przeszła, by stać się pierwszą kucharką Ameryki, jej kulinarną legendą.
Największym atutem „Julie i Julia” jest kreacja Meryl Streep. Moim zdaniem, Streep w roli Julii Child bryluje, jest wręcz fenomenalna. Kradnie każdą chwilę, w której pojawia się na ekranie. Aktorka niebywale wiernie opanowała dziwaczny akcent i bardzo charakterystyczną barwę głosu, a nawet sposób poruszania się „pierwszej kucharki Ameryki”. Gdy Streep rzuca sławne „bon appetit”, słyszy się, widzi i czuje Julię Child, zupełnie tak, jak podczas gotowania jej obecność czuje Julie Powell. Świetnie prezentuje się też partnerujący Streep Stanley Tucci. Przy tej parze ciut bladziej wypada Amy Adams, ale mam wrażenie, że jest to jedynie podyktowane mniej barwną postacią.
Jeśli chodzi o fabułę jest i śmieszno, i straszno, przede wszystkim jednak ciepło i chyba ciut motywująco. Na zakończenie bowiem obie bohaterki odnajdują swoje miejsce, cel, który nie tylko daje im radość, ale staje się także sposobem na życie i to całkiem intratnym. Fakt tym bardziej motywujący, że za kanwę scenariusza posłużyły dwie prawdziwe historie. I na koniec jest oczywiście apetycznie (sama nabrałam ochoty na upichcenie boeuf bourguignon). Masło leje się strumieniami, homary gotują się w wielkim garze, a na śniadanie podaje się jajka w koszulkach. To wszystko doprawione zostało całkiem sporą szczyptę miłości, bo przecież mężczyźni w życiu bohaterek filmu Ephron są niezwykle ważni.
Ukryć się nie da, że w przypadku „Julie i Julia” nie może być mowy o jakiejś głębi, tu nie ma miejsca na poruszanie ważnych treści i wywoływanie rozmów na tematy trudne. Tylko że jak zwykle w obrazie Ephron zupełnie nie o to chodzi. Tu ma być smacznie i ciepło, bo to film o miłości, tej między kobietą i mężczyzną, i tej kulinarnej. „Julie i Julia” ma cieszyć oko i wywoływać głośne burczenie w brzuchu. I tak właśnie jest. Jednym słowem: smacznego!