Allen w dobrej formie? Mało powiedziane. „O północy w Paryżu” jest filmem zrealizowanym po mistrzowsku, opartym na doskonałym koncepcie, naszpikowanym scenami i pomysłami, które wspomina się jeszcze długo po opuszczeniu kinowej sali.
Zaczyna się niewinnie, jak romantyczna komedia celowo nakręcona w mieście, którego kulturowy stereotyp jest właśnie do bólu romantyczny. Ze swoimi legendarnymi kawiarniami, zaułkami, muzeami, kabaretami i bagietkami Paryż pokutuje w zbiorowej mentalności jako idealne miasto zakochanych. Nasi zakochani to wzięty scenarzysta Gil i jego narzeczona Inez, która nie wiadomo dokładnie czym się zajmuje, w każdym razie pieniądze narzeczonego potrafi wydawać z ogromną zaciekłością.
Wrażenie romantycznej idylli pryska dosyć szybko, i już po kilku minutach wiemy, że Gil niezbyt dobrze dogaduje się z teściami, którzy całą wycieczkę finansują, zaś Inez nie ma najmniejszej ochoty wspierać jego literackich ambicji, które mogłyby zagrozić stałemu dopływowi gotówki za hollywoodzkie chałtury. Resztkę złudzeń tracimy, kiedy na scenie pojawia się Paul, stary znajomy Inez, który wyraźnie wzbudza w niej większy szacunek i zainteresowanie, niż jej własny narzeczony. Zniechęcony obrotem spraw Gil udaje się którejś nocy na samotny spacer po Paryżu, i...
Nie, nie zdradzę na czym dokładnie polega pomysł Allena na opowiedzenie tej historii, i mam nadzieję, że konkurencja również zachowa powściągliwość, bo ta niespodzianka jest warta doświadczenia jej osobiście. (Pod żadnym pozorem nie zaglądajcie przed projekcją na stronę z pełną obsadą!). Dość powiedzieć, że dalsza część filmu dosłownie pęka w szwach od doskonałych pomysłów fabularnych, świetnie nakreślonych postaci, pomysłowo zrealizowanych scen i dialogów i doskonałego poczucia humoru. Nominację do Oscara za scenariusz Allen ma jak w banku, nie brakuje też kandydatów do najlepszej roli drugoplanowej tego sezonu.
Największą gwiazdą przedstawienia jest oczywiście Paryż - główna inspiracja reżysera, dla której historia zagubionego literata jest jedynie przyjemnym dopełnieniem. Mistrz eksploatuje legendę miasta w całości, od każdej strony, zaczyna film pokazem slajdów z najsłynniejszych zakątków i najbardziej charakterystycznych budowli stolicy Francuzów, a kończy go podręcznikową niemal sceną romantycznego spaceru w deszczu. Oglądamy Paryż jako gniazdo artystycznej bohemy, jako niekończącą się imprezę toczącą się jednocześnie we wszystkich klubach i kawiarniach w mieście, jako ogromne muzeum wypełnione słynnymi zabytkami i dziełami sztuki (w roli przewodniczki Carla Bruni we własnej osobie!), wreszcie jako pełen uroku labirynt uliczek i kamienic, po których nic, tylko spacerować z ukochaną/ukochanym przy dźwiękach dobiegających zewsząd nieśmiertelnych, francuskich przebojów. Z resztą muzyka Cole’a Portera jest osobnym powodem, dla którego warto wybrać się do kina.
Aktorzy oczywiście również stają na wysokości zadania - doskonale pasują do narzuconej filmowi konwencji retro, świetnie sprawdzają się w swoich rolach. Zwłaszcza Owen Wilson jest po prostu stworzony do grania ludzi, dla których wyrażenie swojej myśli w jednym zwięzłym zdaniu jest zadaniem nie do wykonania. A Allen doskonale reżyseruje jego mimikę.
Nie potrafię wskazać wad tego obrazu, żadna nie przychodzi mi do głowy, a szukanie ich na siłę trochę mija się z celem. Jakkolwiek pewne podstawowe wiadomości z dziedziny historii sztuki na pewno pomagają w odbiorze tego filmu, myślę, że obejrzeć go może dosłownie każdy, i każdy będzie się na nim doskonale bawił, a kilka scen i kwestii zabierze ze sobą do domu („Dalí!“). Doskonały film na miłe zakończenie wakacji, jeszcze lepszy na „romantyczny wypad do kina“. Nie wypada nie znać.