Woody Allen to najbardziej zapracowany człowiek filmowego świata. Co roku wchodzi na ekrany kin nowy obraz nowojorczyka. Oprócz tego, że jest reżyserem, jest także twórcą scenariuszy swoich filmów, czasem również pojawia się w nich jako aktor. A poza tym czasem lubi pograć na klarnecie wraz ze zespołem New Orleans Jazz Band. Nie wiem, czy to jego kreatywność, czy zwyczajnie cierpi na nadpobudliwość, ale jest najbardziej płodnym ze starych reżyserskich mistrzów. I co najważniejsze - nadal w jego twórczości można wyczuć zapał, młodość i niespożytą energię, którą posiada ten pogrążony w nałogowej depresji intelektualista.
Jego nowy film to historia Gila Pendera (Owen Wilson). Gil przybywa do Paryża wraz ze swoją narzeczoną Inez (Rachel Adams) i z jej mało przyjemnymi rodzicami. Gil jako artysta (właśnie pisze swoją pierwszą powieść) oraz nieustanny romantyk w Paryżu czuje się na swoim miejscu. Podąża ścieżkami dawnych mistrzów sztuki, marzy o spacerze w strugach deszczu po krętych, paryskich uliczkach. Jednakże jego narzeczona nie podziela jego zachwytu. Nastawiona materialnie, wyjazd do stolicy Francji traktuje jak wypad na większe zakupy, samo zwiedzanie ogranicza tylko do formalnego oprowadzania przez przewodniczkę czy dawnego znajomego, sztywnego znawcę sztuki Paula (Michael Sheen). Inez nie podziela pasji Gila. Nie śmieje się z jego dowcipów, a jego pracę nad książką traktuje lekceważąco, uważając, że lepiej gdyby Gil pozostał przy pisaniu głupkowatych, lecz dobrze płatnych scenariuszy dla hollywoodzkich filmowych produkcji. Niespodziewanie Gil pewnej nocy punktualnie o północy wsiada do starego samochodu, który zabiera go wprost do jego wymarzonego Paryża lat 20. XX wieku. Tam spotka swoich niekwestionowanych idoli i piękną Adrianę, przez co zacznie inaczej postrzegać życie.
To, co wybija się na pierwszy plan, to fakt, że Woody Allen kocha samą ideę miasta. Prawie w każdym jego filmie jest ono głównym bohaterem. Odrębnym bytem, tętniącym życiem, mającym swoją przeszłość i swoje tajemnice. Dla Allena miasto to nieskończony konglomerat dzieł sztuki, które można odkrywać każdego dnia na nowo. On kocha Nowy Jork, niespodziewanie dla siebie pokochał także Londyn, Barcelonę, a teraz swoją miłość deklaruje Paryżowi. I czyni to w sposób doskonały, choć z rozbrajającą szczerością i charakterystycznym dla siebie przekąsem mówi, że kręci swoje obecne filmy w Europie, ponieważ Amerykanie zakręcili kurek z pieniędzmi na jego nowe produkcje.
„O północy w Paryżu” początkiem przypomina inny film Allena, a mianowicie ten z kategorii „moich ulubionych filmów”, to znaczy „Manhattan”. Zaczyna się podobnie. Kadrami ukazującymi najbardziej znane miejsca, budynki, ulice, parki, kawiarnie, które definiują te dwa bezdyskusyjne miasta-symbole w świadomości każdego człowieka. Jest to wykreowana wizja miasta, która stała się realnym bytem w ponowoczesnej świadomości społeczeństwa. W „Manhattanie” tłem do tego zbioru pocztówek z Wielkiego Jabłka jest standard George’a Gershwina „Błękitna Rapsodia”. W „O północy w Paryżu” zaś w podróż po paryskim światku zabiera nas Allen w takt jednej z najbardziej paryskich melodii, mianowicie „Si tu vois ma mère” Sidneya Becheta. Paryż w nowym filmie twórcy „Annie Hall” jest tym z pocztówki. Jest taki jakim widzą go turyści. Bo sam reżyser jest w Paryżu turystą i dobrze zdaje sobie sprawę z tej sytuacji. Zakochał się w paryskiej iluzji. Jego Paryż to ten z przewodników, z widokówek, z francuskiej literatury, ze starych filmów i ze standardów muzycznych. To Pola Elizejskie, czerwony wiatrak Moulin Rouge, podświetlona Wieża Eiffla w strugach deszczu, bo przecież Paryż najlepiej wygląda w deszczu. Podobnie ma się rzecz z bohaterami lat 20. XX wieku, z jakimi jest dane spotkać się Gilowi. Są oni nakreśleni grubą kreską, ponieważ to postacie-wyobrażenia, które znamy jedynie z ich dzieł czy pozostawionych świadectw historycznych.
„O północy w Paryżu” to film o nostalgii i jej zwodniczym mechanizmie. Nostalgia według Allena jest nieustannym marzeniem o przeszłości. Marzeniem o iluzji. Jej największa siła tkwi w tym, że to marzenie nie może się spełnić. Bo jak pokazuje Allen, przeszłość za którą tęsknimy, gdyby mogła się zmienić jakimś magicznym sposobem (na przykład o tytułowej „północy”) w teraźniejszość, okazałaby się znów szara i niewystarczająca. Teraźniejszość powinna być dla nas najważniejsza, bo to w niej żyjemy, ale człowiek został tak skonturowany, że czas obecny go nie interesuje. Z nutą nostalgii wspomina dawne czasy, głównie te poznane poprzez sztukę, która definiuje i przybliża nam je. Brigitte Bardot w „I Bóg stworzył kobietę” wygłasza kwestię, że: „Przyszłość wymyślono, żeby psuć teraźniejszość”. Podobnie Allen pokazuje, że także przeszłość to wyidealizowane marzenie, które zakłóca nam percepcję teraźniejszości, która jest namacalna, a przez to czasem bolesna, nudna, niezadowalająca. Ale to w niej żyjemy i to w niej powinniśmy znaleźć choć okruchy szczęścia i spełnienia. Neurotyczny Allen spełnia swoje marzenia w „O północy w Paryżu”. Gil, jego alter ego, spotyka w Paryżu lat 20. Ernesta Hemingwaya, F. Scotta Fitzgeralda wraz z jego żoną i jednocześnie muzą Zeldą, Pablo Picassa, Luisa Buñuela, Salvadora Dalí, jego książkę recenzuje nie kto inny jak Gertrude Stein, a to wszystko przy oryginalnym akompaniamencie w wykonaniu Cole’a Portera. Niestety zarówno Allen jak i Pender zdają sobie sprawę, że największy dramat, jaki może nas spotkać, to spełnić to marzenie o życiu w innych czasach. Bo wtedy wyidealizowana epoka stanie się szarą rzeczywistością, z której będziemy pragnęli znów uciec.
„O północy w Paryżu” to wykwintne poczucie humoru (przezabawna scena, gdy Gil podsuwa pomysł Luisowi Buñuelowi na „Anioła zagłady”), inteligentne dialogi, nieśmiertelne standardy muzyczne, no i ten Paryż. W dodatku aktorstwo stoi na naprawdę wysokim poziomie. Świetnie spisuje się Owen Wilson, jako młodsza wersja Allena. Całkowicie odcina się od wizerunku złotego chłopca Hollywood, dla którego są tylko podporządkowane role w komediach romantycznych. Jest ironiczny, neurotyczny, inteligentnie dowcipny. Ostatnio tak dobry był cztery lata temu w surrealistyczno-groteskowym „Pociągu do Darjeeling” Wesa Andersona. Marion Cotillard to obecnie klasa sama w sobie. Nie zaskakuje, że Hollywood oszalało na punkcie francuskiej aktorki oraz że w postaci jaką kreuje w „O północy w Paryżu” zakochani są Hemingway, Piccaso i Pender. Jej Adriana jest zmysłowa, eteryczna i bez wątpienia jest najpiękniejszą ozdobą całego filmu Allena. Rachel McAdams w roli wrednej, nieczułej i niezbyt zaangażowanej narzeczonej oraz Michael Sheen jako pseudointeligent i „Pan Wszystkowiedzący” także trzymają poziom. Najsmaczniejsze są jednak epizody, które należą do gwiazd. I choć pojawienie się Carli Bruni nie wnosi nic do filmu, a jest tylko komercyjnym chwytem (który z Francuzów nie pójdzie do kina zobaczyć Pierwszej Damy w filmie kontrowersyjnego reżysera ) to już pojawienie się na ekranie Kathy Bates niebywale cieszy nasze oczy. Jednak najmocniejszy akcent należy do Adriana Brody’ego. Jego interpretacja Salvadora Dali jest tak surrealistycznie przerysowana, że sam malarz byłby nią zachwycony.
Oceniając twórczość Woddy’ego Allena zawsze porównywałam jego nowe produkcje do „Manhattanu” i „Annie Hall”. Zawsze łaknęłam, żeby nakręcił coś podobnie mistrzowskiego. Teraz wiem, że przemawiała przeze mnie nostalgia. Nie pozostaje mi nic innego, jak z sentymentem sięgnąć po stare filmy Allena, zachwycać się jego nowymi dokonaniami i czekać z niecierpliwością na przyszłe obrazy neurotycznego mistrza ironii. Bo najważniejsze to znaleźć złoty środek, aby połączyć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Sentymentalista, neurotyk, ironista z Nowego Jorku bezsprzecznie nadal jest w wyśmienitej formie.