„Koszmar z ulicy Wiązów” jest bez wątpienia jedną z najbardziej znanych serii filmów grozy. Stworzona przez Wesa Cravena opowieść o przerażającym mordercy, który poluje na swoje ofiary w świecie snów, zapisała się w pamięci rzeszy miłośników horrorów, zyskując status kultowej. Dziś jednak, gdy przemysł filmowy poczynił ogromne postępy, dla osób niezaznajomionych z Freddym Kruegerem, seria ta może wydać się kiczowata i żałosna. Miedzy innymi do nich, ale przede wszystkim też do starszych fanów, kierowana jest nowa wersja „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Wersja jak najbardziej udana.
W miasteczku Springwood dochodzi do tajemniczej śmierci nastolatka. Wkrótce wychodzi na jaw, że znajomych chłopaka dręczą te same sny – o człowieku ze zdeformowaną od poparzeń twarzą, noszącego stary kapelusz, pasiasty sweter oraz rękawicę zakończoną ostrzami. Młodzi ludzie szybko dokonują przerażającego odkrycia, w które zamieszani są ich rodzice. Senny koszmar staje się rzeczywistością…
Pod względem fabularnym film Samuela Bayera nie jest wierną kopią dzieła Wesa Cravena. Część scen jest tu wprawdzie bliźniaczo podobnych, jednak dominuje raczej świeże spojrzenie twórców na podjęty temat, co przejawia się zwłaszcza w znacznie zmienionej przeszłości Kruegera. Wątek ten mógł stanowić najmocniejszy atut nowego „Koszmaru…”, dzięki któremu cała historia nabrałaby zupełnie nowego, ciekawszego wymiaru. Niestety, twórcom zabrakło chyba odwagi, ponieważ po chwilowych insynuacjach odnośnie „ziemskiego” życia Freddy’ego, uciekli się do sztampowego rozegrania. Nie chcąc wyjawiać szczegółów i psuć zabawy, dodam tylko, że to, co mogło być znakomitym rozwiązaniem fabularnym, przyniosło jedynie niedosyt.
Freddy Wesa Cravena był – jak na owe czasy – nie tylko straszny, ale też krwawy. Nie inaczej jest w przypadku produkcji Bayera, w której to zdarzają się momenty, kiedy można nerwowo drgnąć w fotelu. Tym właśnie najbardziej zaskoczył mnie in plus recenzowany tytuł, ponieważ nie przypuszczałem, że nowy Freddy zdoła mnie wystraszyć. I choć były to fragmenty oparte na zgranych już schematach, tak się jednak parokrotnie stało. Na ile było to spowodowane umiejętnościami twórców remake’u, a na ile magią oryginalnego Freddy’ego, pozostaje dla mnie bez znaczenia.
Po nowej wersji „Koszmaru z ulicy Wiązów” wiele należało oczekiwać od strony wizualnej. Wprawdzie efekty specjalne nie stoją na nadzwyczajnym poziomie, to jednak ciężko się do nich przyczepić. Znakomite wrażenie sprawia zaś scenografia snów (zwłaszcza w tym ze śmiercią Kruegera-człowieka – rewelacja!), która buduje odpowiedni, mroczny, niepokojący, odrealniony klimat koszmarów. A że akcja filmu Bayera pędzi z dużą prędkością, okazji do zwiedzenia świata Freddy’ego jest naprawdę sporo.
Pomimo mojej niechęci do remake’ów ucieszyła mnie wieść o tworzeniu nowej wersji opowieści o Freddym Kruegerze. Cała seria (także książkowa), z którą zapoznałem się jako dziecko, wywarła na mnie piorunujące wrażenie, powodujące rezygnację ze snu w nocy bezpośrednio następującej po przygodzie z daną częścią. Rzecz jasna po latach, będąc bardziej świadomym odbiorcą, Freddy nie przerażał mnie już tak bardzo, a momentami nawet śmieszył. Sentyment jednak pozostał, dlatego tym chętniej wybrałem się na film Samueala Bayera. Z kina zaś wyszedłem usatysfakcjonowany, gdyż jak na „wakacyjne krwawidło” jest to propozycja naprawdę udana.