Dzieciństwo to ponoć najfantastyczniejszy okres naszego życia. To czas odkrywania świata, rozwiązywania tysięcy nurtujących nas pytań oraz niezliczonych godzin sielankowej zabawy. Tyle w teorii. Prawda jest jednak taka, że najczęściej dopiero w dorosłym wieku potrafimy spojrzeć w ten sposób na okres naszej młodości i docenić nie tylko dziesiątki jej walorów, ale także ciężką pracę najbliższych w kształtowaniu naszej osobowości. Z perspektywy dziesięciolatka świat wygląda jednak zupełnie inaczej, o czym w ciągu ostatnich piętnastu lat najwyraźniej zdążyłem zapomnieć. Na szczęście doskonałą kuracją odświeżającą pamięć był dla mnie seans najnowszego filmu Spike'a Jonze pt. „Gdzie mieszkają dzikie stwory".
Głównym bohaterem obrazu jest Max, krnąbrny dziesięciolatek. Modelowy wręcz przedstawiciel swojego pokolenia. Max uwielbia się bawić (najlepiej wychodzi mu rzucanie śnieżkami w znajomych starszej siostry), ale do czasu (gdy znajomi siostry nie zaczną rzucać w niego). Max to przeważnie wesołek, ale także osobnik obrażalski, a do tego złośnik (najchętniej wyładowujący swoje negatywne emocje na własnej matce). Max akceptuje w zasadzie tylko to, co idzie „po jego myśli", wypiera natomiast wszystko, co sprzeczne z własną, hermetyczną wizją świata (nie toleruje na przykład nowego partnera życiowego mamy). Pewnego razu, dając upust swej złości, dziesięciolatek wybiega z domu, by po przepłynięciu morza na odnalezionej przez siebie łodzi, trafić do odległej krainy, w której zamieszkują tytułowe „dzikie stwory".
Dziesięciolatek samotnie przepływający morze. Brzmi abstrakcyjnie, prawda? Jednak już od samego początku reżyser daje nam sygnały, że akcja (począwszy od ucieczki z domu) dzieje się raczej w głowie chłopca i jest napędzana przez jego nieskończoną wręcz wyobraźnię. Max zatem po dość niemiłym pierwszym spotkaniu z włochatymi kreaturami szybko zostaje ich królem i bardzo szybko wspólnie z „poddanymi" zaczyna kreować na nowo przestrzeń, w której stara się odnaleźć. Każdy ze stworów zdaje się uosabiać część charakteru chłopca: Carol to raptus, KW „już kiedyś odeszła" od najbliższych, Judith jest złośliwa, Ira uosabia samotność, natomiast Douglas twierdzi, że „nikt go nie słucha”. Utopijny świat widziany oczami Maxa to natomiast forma schronienia, swego rodzaju ochronny pancerz przed rzeczywistością. Nawet tam jednak nie wszystko będziemy w stanie zrozumieć i nad wszystkim zapanować.
„Gdzie mieszkają dzikie stwory” to przede wszystkim piękna przypowieść o dorastaniu. Niełatwa rodzinna sytuacja chłopca (rozwód rodziców) jest dla Maxa przyspieszonym kursem stawania się dojrzalszym człowiekiem. Jonze w genialny sposób ukazuje nam okres, w którym powoli musimy odstawić na półkę nasze ulubione klocki i zacząć podejmować samodzielne decyzje. Okres, w którym kolorowy świat fantazji tak boleśnie potrafi mieszać się z otaczającą nas szarą rzeczywistością.
Film Spike'a Jonze oparty na powieści Maurice’a Sendaka można oczywiście traktować wprost, jako współczesną baśń, nawiązującą raczej do kultowej "Niekończącej się opowieści" niż do współczesnych cudów techniki komputerowej. Może tylko stworki nieco mniej jednowymiarowe niż pamiętny smok Falkor. Ale skoro mówią głosami takich gwiazd jak m.in. James Gandolfini, Chris Cooper czy Forest Whitaker, to wręcz nie mogą nie mieć nic ciekawego do powiedzenia. Dodatkowym atutem filmu jest także idealnie wręcz dobrana ścieżka dźwiękowa zespołu Karen O and the Kids, gdzie każda kolejna piosenka zdaje się być lepsza od poprzedniej.
Z tego miejsca chciałbym podziękować panu Jonze. Za to, że przez półtorej godziny potrafił przenieść mnie w świat dzieciństwa z wszystkimi jego jasnymi i ciemnymi stronami, a także za idealne wręcz „odtworzenie” dziecięcej rzeczywistości. Ten, jeden z najważniejszych filmów roku polecam serdecznie wszystkim, którzy nie zapomnieli o mieszkających gdzieś głęboko w nich dzikich stworach, które aż się proszą, by czasem je obudzić i porzucać z nimi śnieżkami...