Woody Allen jest artystą płodnym. Po niespełna roku od premiery ostatniego filmu, reżyser powraca z nowym tytułem. Tym razem Allen zaskakuje widza umieszczeniem akcji filmu w miejscu narodzin La Movidy. Film Allena w prasie miał zróżnicowane recenzje. Jedne gazety pisały o najlepszym filmie mistrza z Nowego Jorku, inne zaś, że Allen się kończy, a „Vicky Cristina Barcelona” to najgorszy film w jego dorobku. Prawda leży oczywiście pośrodku. Allen jako reżyser i scenarzysta jest w dobrej formie. Jednak to, co jest ciekawe i intrygujące w filmie „Vicky Cristina Barcelona” to fakt, iż najnowsze dzieło Allena to obraz wielowymiarowy, który można odczytywać na kilku poziomach.
Pierwszy poziom to oczywiście poziom narracyjny. Zabieg użycia wszechwiedzącego narratora, który przedstawia nam losy Amerykanek w mieście Gaudiego sprawia, że widz ma wrażenie, że jest skonfrontowany z czarującą powieścią, której tematem jest wieloaspektowość miłości. Sama historia opowiedziana w filmie wydaje się dość prosta. Dwie młode Amerykanki przyjeżdżają na wakacje do Barcelony. Przyjaciółki, które różnią się między sobą jak woda i ogień, zaczynają się interesować tym samym mężczyzną – przystojnym i intrygującym hiszpańskim malarzem, Juanem Antonio. W trakcie rozwoju fabuły pojawia się także trzecia kobieta, była żona artysty, Maria Elena. Jednak w filmie twórcy „Annie Hall” nic nie jest takie, jak się wydaje. Nic nie jest proste. Allen skupia się relacjach międzyludzkich, na problemie komunikacji z otoczeniem, z drugim człowiekiem, ale przede wszystkim z własnym „ja”, co powoduje egzystencjalne zagubienie. Każdy z allenowskich bohaterów czegoś pragnie, ale żaden z nich nie wie, w jaki sposób zrealizować swoje pragnienia.
Sceneria, w której reżyser umieścił film to poziom drugi. Allen to twórca, który w każdym swoim filmie w jednej z głównych ról obsadza miasto, w którym dzieje się akcja filmu. Przez lata był to Nowy Jork – ukazywany zarazem jako dżungla współczesnego świata oraz jako magiczne miejsce, gdzie można przy wschodzie lub zachodzie słońca usłyszeć „Błękitną rapsodię” Gershwina. Obecnie Woody Allen porzucił Nowy Jork. W jego ostatnich trzech filmach miejscem akcji był Londyn. Klimat szarej i mglistej stolicy Anglii przeniknął obrazy amerykańskiego reżysera, co najbardziej można było odczuć w opowieści o zbrodni i karze, czyli w „Śnie Kasandry”. Teraz Allen odkrywa przed nami nowe miasto – Barcelonę – gorący, zmysłowy klimat tego miasta łączy z jego artystyczną duszą. Cały film przesiąknięty jest duchem stolicy Katalonii. Widzowie towarzyszą głównym bohaterkom w zwiedzaniu zabytków miasta, w słuchaniu tradycyjnych hiszpańskich melodii gitarowych, podglądamy życie mieszkańców tego miasta. „Hiszpański klimat” wzmacnia się także poprzez powierzenie ról Juana Antonio i Marii Eleny dwójce czołowych hiszpańskich aktorów, którzy podbili także Hollywood, to znaczy Javierowi Bardemowi i Penélope Cruz. Bardem zdobywca Oscara za rolę Chigurha w filmie braci Coen, jako malarz, który prowadzi hedonistyczny tryb życia, a w wolnym czasie od tworzenia, dzięki swojemu urokowi zdobywa niewieście serca, wypada dobrze, lecz stereotypowo. Jednakże taki był zabieg reżysera. Allen podobnie jak widz, jest tylko turystą w Barcelonie, a turysta myśli i widzi stereotypami. Powiew prawdziwej hiszpańskiej duszy widz poczuje najmocniej, gdy na ekranie pojawi się muza Almodóvara, Penélope Cruz. Trzeba na nią czekać długo, bo ponad godzinę. Allen w iście hitchcockowskim (stylu buduje napięcie przed pojawieniem się Marii Eleny – jej zmysłowość i geniusz jest obecny już na długo przed jej wkroczeniem w kadr. Gdy Cruz pojawia się na ekranie przyćmiewa wszystko i wszystkich. Jej postać wyjęta jest prosto z filmów jej mistrza – Almodóvara. Maria Elena jest gwałtowna, nowoczesna, niby niezależna, a uwięziona w relacjach z mężczyznami, kipiąca erotyzmem, sensualistyczna pod każdym względem, przerysowana, balansująca na granicy kiczu i szaleństwa. Pojawia się jako symbol hiszpańskiej kobiety oraz ikona hiszpańskiego kina. Przez wiele lat tego symbolu i ikony używał Almodóvar, teraz amerykański reżyser precyzyjnie go cytuje.
Pozostając przy postaciach, nie można pominąć tytułowych bohaterek. Tutaj też zaczyna się kolejny poziom filmu. Vicky i Cristina to alter ego reżysera. Vicky (Rebecca Hall) ułożona młoda kobieta, oczarowana dziedzictwem kulturowym półwyspu iberyjskiego, podobnie jak Allen charakteryzuje się neurotycznym zachowaniem, szybką gestykulacją, ciągłym niezdecydowaniem przeobrażającym się w rodzaj zagubienia oraz celnymi i zarazem ciętymi ripostami. Hall swoją grę opiera na półgestach, łączy spokój i opanowanie gry z wewnętrznymi rozterkami bohaterki. Jej kreacja jest wspaniałym równoważnikiem dla żywiołowej gry Cruz. Pozostała jeszcze postać wyzwolonej Cristiny, w którą wciela się Scarlett Johansson. To Cristinę łączy z neurotycznym reżyserem najwięcej, jej życiowe doświadczenia pokrywają się z prawdziwym życiem reżysera. To Cristina w Stanach Zjednoczonych nakręciła krótkometrażowy film, w którym także zagrała, ale nie jest zadowolona z rezultatów, jakie uzyskała. To jej Bóg nie dał talentu muzycznego, a ona ma tak wiele do przekazania poprzez muzykę. To ona ma w pogardzie amerykańską popkulturę opartą na makdonaldyzacji świata. W końcu to ona w filmie używa obiektywu aparatu fotograficznego, aby uwiecznić na kliszach Barcelonę. Paradoksalnie postać, która mogła trafić do panteonu postaci kobiecych Allena, wypada w filmie najsłabiej. Johansson jako nowa inspiracja Allena nie przekonuje. Każda jej aktorska kreacja w filmach twórcy „Manhattanu” jest jednowymiarowa, a jej grę określiłabym jako banalną. Johansson zdobyła sławę dzięki wspaniałej roli w „Między słowami” Sofii Coppoli, ale obecnie jest raczej znana wyłącznie jako symbol seksu XXI wieku, a nie aktorka. Jednakże film „Vicky Cristina Barcelona” ukazuje, że Scarlett nawet jako symbol seksu nie jest przekonująca, gdyż i tutaj przyćmiewa ją zjawiskowa Penélope Cruz.
Reasumując „Vicky Cristina Barcelona” to dobre rozrywkowe kino łączące elementy klasycznej twórczości Allena ubranej w formę zbliżoną do filmów Almodóvara, które mogę szczerze polecić. W pewien sposób widz kupując bilet do kina, jednocześnie kupuje bilet na półtoragodzinną wycieczkę po Barcelonie. Jednakże to, co najbardziej mnie cieszy po obejrzeniu owego filmu, to fakt, że zdaje się, iż Allen podobnie do bohaterek swojego filmu, wróci do Nowego Jorku. Bo filmy Allena bez „Wielkiego Jabłka” w tle są dobre, lecz nie są najlepsze Z niecierpliwością czekam na jego następny film z muzyką Gershwina w tle.