„Do szpiku kości” to wbrew pozorom nie film dokumentalny o dawcach, ani też nowy horror o kanibalach. Obraz Debry Granik jest za to całkiem przyzwoitym, „pełnokrwistym” dramatem z zagadką kryminalną w tle. Zagadka owa, co prawda zostaje rozwiązana właściwie na samym początku obrazu, jednak widz zawsze może trwać w przeświadczeniu, iż to tylko wybieg reżyserski dla większego zawikłania akcji. Nie tym razem. I o dziwo nie jest to wcale minus „Do szpiku kości”.
Główna bohaterka „Winter’s Bone” to siedemnastolatka, której życie dalekie jest od sielanki. Opiekuje się dwójką młodszego rodzeństwa oraz chorą psychicznie matką, poluje na wiewiórki, by potem bez mrugnięcia oka obedrzeć je ze skóry i usmażyć na patelni, a także pierze, sprząta i rąbie drewno. Niestety takowe poświęcenie dla rodziny nie jest wystarczające, by odkupić winy ojca, które przekładają się bezpośrednio na życie codzienne dziewczyny. Dom, w którym mieszka cała czwórka zostanie bowiem wzięty pod zastaw kaucji, jeśli kochany tatuś nie stawi się na przesłuchaniu. Ree, bo tak ma imię główna bohaterka, musi udowodnić coś, o czym wie ona, jak i cała demoniczna, kryminalna okolica. Musi udowodnić, że jej ojciec nie mógł pojawić się na przesłuchaniu z prostego powodu: nie żyje.
„Do szpiku kości” jest filmem, który nie spełnił moich oczekiwań. Nie spełnił ich dlatego, iż nie były zbyt wygórowane, a właściwie nie było ich wcale. Przewidywałam, iż będzie to nudne kino z elementami kiczowatej jatki, a jest zgoła odwrotnie. Klimat filmu przypomina nawet nieco ten z polskiej produkcji „Dom zły”. Wszystko jest tu złowieszcze, zimne, surowe. I mam na myśli nie tylko podwórka, domy, krajobraz, ale także sam dobór aktorów, ich fizyczność. Na początku widz czeka, aż zza jakiegoś obdrapanego muru wychynie morderca z siekierą w dłonie i rozpocznie wspomnianą wcześniej kiczowatą jatkę. Nic takiego jednak się nie dzieje. Mamy za to walkę bohaterki o dom, rodzinę, w której jest ona bardzo autentyczna dzięki moim zdaniem świetnej grze aktorskiej Jennifer Lawrence. 21-letnia aktorka, o aparycji przypominającej Rene Zellweger, została doceniona za tę rolę nominacją do Złotego Globu, jak się okazuje nie bez powodu.
Akcja filmu, mimo że nie można jej tempa porównać do szybkości Chevroleta Corvetty, nie nuży. Reżyser zręcznie utwierdza widza w poczuciu beznadziejności i braku wyjścia z sytuacji, równocześnie ukazując, iż mimo wszystko Ree nie zamierza się poddać. Wykorzystuje wszystkie możliwe rozwiązania, nie boi się, mimo że zostaje przegoniona, pobita, w końcu dopina swego. Kulminacyjną sceną, która budzi odrazę, ale nie dosłownością, tylko samym aktem, jest zdobywanie dowodu na to, iż ojciec faktycznie nie żyje.
Zapraszam więc do kin, tych którzy cenią kino nie przeładowane efektami specjalnymi, w którym na opowiadanie jakiejkolwiek historii nie ma już miejsca. „Winter’s Bone” jest zdecydowanie filmem dla tych nielicznych, którzy podobnie, jak autorka zdążyli trzy razy zasnąć na projekcji superprodukcji „Avatar”.