W 2006 roku świat ogarnęła boratomania. Opowieść o wojażach fajtłapowatego dziennikarza po Stanach Zjednoczonych przyniosła odtwórcy głównej roli, Sachy Baronowi Cohenowi, uwielbienie fanów oraz uznanie decydentów branży filmowej (Złoty Glob). Gdy wkrótce po tym w mediach pojawiła się informacja, że Cohen planuje wykreować kolejną postać, geja Brüno, rzesze kinomanów z wypiekami na twarzy oczekiwały na kolejną dawkę kpiącego, pikantnego, niepoprawnego humoru. Wreszcie w 2009 roku nowa produkcja Cohena ujrzała światło dzienne. I choć aktor po raz kolejny dał prawdziwy popis, to sam film wypadł blado.
Tytułowy Brüno to enfant terrible austriackiego świata mody. Po licznych występkach trafia na czarną listę, w efekcie czego postanawia wybrać się do USA, by tam zgłębić tajniki swojego fachu i stać się najbardziej znanym Austriakiem po Hitlerze (tudzież Schwarzeneggerze). Okazuje się jednak, że Ameryka także nie jest gotowa na przyjęcie Brüna.
Pod względem konstrukcji oraz konwencji film w reżyserii Larry'ego Charlesa przypomina „Borata”. Jest to zatem stylizowany na paradokument zlepek mniej lub bardziej powiązanych ze sobą scen. Fabularnie więc obraz leży, czego dowodem jest chociażby fakt, że można by go włączyć w dowolnym momencie, by błyskawicznie się w tej opowieści odnaleźć. Dla wielu nie będzie to zarzutem, ja jednak jestem zdania, że brak swoistej ciągłości fabularnej w dużym stopniu rzutuje na przyjemność czerpaną z oglądania tego filmu, co często przemienia się w walkę z nudą.
Cohen dał się poznać jako osoba nie uznająca tematów tabu, czego „Brüno” jest kolejnym potwierdzeniem. Pomimo tego, że posiadam sporą granicę tolerancji dla wszelkiej maści nieprzyzwoitych, kloacznych żartów, uważam, iż w tym przypadku twórcy przesadzili, przez co w kilku fragmentach ich film jest nie tylko niesmaczny, ale wręcz obleśny. Widok Brüna uprawiającego wyimaginowany seks oralny z duchem absolutnie mnie nie rozbawił, tylko obrzydził. Szkoda, że ta produkcja w dużej mierze bazuje na podobnych zagrywkach, gdyż większa ilość charakterystycznego kpiarstwa rodem z „Borata” wyszłaby „Brüno” na lepsze. A tak, wyjątkowo trafnej, kąśliwej ironii (jak nawiązanie do adopcji dzieci Madonny czy Angeliny Jolie) jest niestety za mało.
W tej beczce dziegciu łyżką miodu jest obłędna kreacja odtwórcy tytułowej roli. Skoro na dobry humor widz nie ma co liczyć, pozostaje mu podziwianie Sachy Barona Cohena, przepraszam – Brüna (bo Cohen w zasadzie nie gra, on całkowicie wchodzi w tę rolę). Jako austriacki gej jest fenomenalny, począwszy od „delikatnego” chodu, na znakomitym akcencie skończywszy (aktor płynnie wypowiada się po niemiecku). Tym filmem Cohen potwierdza swój niebywały talent komiczny, choć z drugiej strony należy pamiętać, że ma on wyjątkowo dużo czasu na przygotowanie się do tej jednej, konkretnej roli…
Rozpoczynając seans „Brüno” byłem przygotowany na niepoprawną politycznie, bluźnierczą, demoralizującą „jazdę po bandzie”. Film Larry’ego Charlesa przeszedł jednak moje oczekiwania, aczkolwiek wyraźnie in minus. Dwie gwiazdki – tylko za Cohena oraz znacznie lepsze od reszty, końcowe minuty.