Poznaliśmy już niezrównoważonego psychicznie ziomala Aliego G., zacofanego i szokującego Borata, teraz przyszedł czas na Brüna, zakręconego dziennikarza-homoseksualistę z Austrii. Najnowsze wcielenie Sachy Barona Cohena jest równie kontrowersyjne, może nawet bardziej zabawne, jednakże brakuje mu zdecydowanego wyśmiania hermetycznego i przygłupiego społeczeństwa w USA.
Cohen wciela się tym razem w homoseksualnego reportera z austriackiej telewizji interesującej się przede wszystkim modą, gwiazdami show-biznesu i... homoseksualnością samą w sobie. Bruno wywraca świat mody i sław do góry nogami, marząc o tym, że stanie się „najsłynniejszym Austriakiem od czasów Adolfa Hitlera”
Fabuła „Brüna” przypomina tę z „Borata”, a niektóre sceny są wręcz wyjęte z obrazu o kazachstańskim reporterze. Austriackie alter ego Cohena jest jednak zdecydowanie nastawione na rozrywkę, drwiąc niemal ze wszystkich i wszystkiego. Twórcy skoncentrowali się jednak na ekscentrycznym i nieco rozwydrzonym środowisku gejowskim oraz przerażających homofobach. Mimo to mniej tu szyderczego wyśmiania amerykańskiego społeczeństwa, jak miało to miejsce w „Boracie”. W „Brünie” to raczej puste żarty, mimo iż są bardzo zabawne, to odnosimy wrażenie, że stworzono je tylko po to, by były. Brakuje w nich polotu, przez co skierowane są jedynie do pewnej grupy osób, odznaczających się pikantnym poczuciem humoru i którym niestraszne kontrowersyjne sceny naznaczone homoseksualizmem ( jak te z początku filmu, kiedy możemy zobaczyć, jak zabawia się Brüno ze swoim partnerem).Warto zwrócić uwagę na groteskową wizje show-biznesu i próbę zaprezentowania prawdziwej natury gwiazd, ich obłudy i tego, do czego są zdolne, by zyskać popularność ( jak adopcje, których dokonywały Madonna i Angelina Jolie, rzekomo w ramach walki z ubóstwem w Afryce ).
Obraz nakręcono w iście partyzanckim stylu, przypominającym film dokumentalny. Wierzymy w to, że wszystko pokazane w produkcji jest prawdziwe. Właśnie na tym polega urok „Brüna” czy „Borata”, widzimy w tych produkcjach prawdziwych ludzi, niekryjących się pod maską przyzwoitości czy postawy, gdy mówią do kamery to, co wypada. Na tym tle spotkania Brüna z szarymi ludźmi wypadają przerażająco, tak jak scena dialogów z rodzicami dzieci, które miałyby wziąć udział w kontrowersyjnej i niebezpiecznej sesji fotograficznej wymyślonej przez głównego bohatera. W głowie się nie mieści, iż rodzice mogą być tak beznadziejnie beztroscy i nieodpowiedzialni tylko dlatego, by ich małe dzieci zarabiały dla nich. Olbrzymie wrażenie robi scena walki w klatce czy choćby ta, gdy Brüno próbuje zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie. Dodam, że nagle pojawiający i wywijający się penis nie jest niczym nadzwyczajnym, przez co granica smaku w wielu chwilach zostaje naruszona, jednak nie na tyle, by zdegustować widza.
Wielkie brawa należą się dla Sachy Barona Cohena, głównego architekta produkcji. Widzimy, że Cohen jest świetnym komikiem i wcielanie się w Brüna przynosi mu sporo radości. Aktor bawi się rolą i wręcz stara się utożsamiać z bohaterem. Potrafi być kontrowersyjny, skandaliczny czy szokujący, jednak sporo brakuje mu do Borata. Oglądając jego poprzednie wcielenie, na ekranie kina widzieliśmy Borata, nie Cohena. Tym razem jest inaczej, bowiem tu widzimy jedynie Cohena jako Brüna. Wisienką na torcie jest nieoczekiwany, epizodyczny występ tak sławnych muzyków jak Bono, Elton John, Sting czy Snoop Dogg. Warty podkreślenia jest duży dystans do siebie prezentowany przez te gwiazdy, bowiem wielu ich kolegów po fachu, na sam dźwięk nazwiska Cohen, odmówiłoby.
Reasumując, Cohen nie jest już takim skandalistą, demaskatorem i odkrywcą obłudy społeczeństwa jak w „Boracie”. Nie potrafi również doprowadzić do intelektualnej erekcji widzów wymagających czegoś więcej niż tylko sprośnych żartów czy kontrowersyjnych i prześmiewczych ataków na świat gwiazd, homoseksualistów czy homofobów. Mimo tych wad „Brüno” spełnia swoje zdanie, jest świetną rozrywką dla ludzi o ostrzejszym poczuciu humoru i tych, którzy mają dość ckliwych i schematycznych komedii. Polecam.