Na okładce DVD filmu „Pociąg do Darjeeling” (2007) odnajdziemy notkę, iż: „Wes Anderson zrealizował jeden z najlepszych obrazów tego roku”. Jedną z wielu rzeczy, których nauczyłam się w trakcie życia jest to, że nie można ślepo ufać hasłom reklamowym dystrybutorów, a co za tym idzie, sięgać bez namysłu po filmy, gdzie na plakacie czy okładce przeczytamy: kultowy, najlepszy, niezapomniany. I chyba tylko to tłumaczy, dlaczego dopiero teraz sięgnęłam po ten, naprawdę jeden z najlepszych obrazów 2007 roku.
Zacznijmy od fabuły. W „Pociągu do Darjeeling” jesteśmy świadkami spotkania trzech braci Whitmanów, którzy nie rozmawiali ze sobą od roku. Ich drogi rozeszły się w dniu pogrzebu ojca, który zginął potrącony przez taksówkę. Inicjatorem spotkania jest najstarszy brat Francis (Owen Wilson), kończący rekonwalescencję po groźnym wypadku drogowym. Towarzyszą mu: Peter (Adrien Brody), który za kilka tygodni zostanie ojcem oraz Jack (Jason Schwartzman), który jest pisarzem i właśnie rozstał się ze swoją dziewczyną (ową historię można zobaczyć w krótkometrażówce „Hotel Chevalier” Andersona). Trzej bracia spotykają się w pociągu do Darjeeling. To męskie spotkanie ma na celu pogodzenie się braci oraz przeżycie dokładnie zaplanowanej podróży duchowej. Poza tym istnieje także ukryty powód tej wyprawy. W tajemnicy przed braćmi Francis zaplanował także spotkanie z matką, która opuściła ich wiele lat temu.
Na plan filmu Wes Anderson zaprosił znanych i przede wszystkim cenionych aktorów. Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w rolach zdziwaczałych braci Wilsona, Brody’ego i Schwartzmana. I myli się ten, kto uważa, że zostali wybrani do swoich ról jedynie ze względu na znaczne gabaryty swoich nosów. Francis z zabandażowaną twarzą i myślami samobójczymi, Peter w korekcyjnych okularach ojca, przyprawiających go o ból głowy, a także z obawami, czy podoła roli ojca i Jack w żółtym szlafroku z hotelu Chevalier, próbujący uleczyć złamane serce, to prześmiewczo, ale zarazem nostalgicznie zagrane postaci. Można by rzec, iż to istny tercet egzotyczny najwyższej próby. Na ekranie odnajdziemy także Anjelicę Huston w roli matki Whitmanów oraz, przez krótką chwilę, piękną Natalie Portman. Przez ekran przebiega (dosłownie) także Bill Murray. Początkowa scena, gdzie prym wiedzie właśnie Murray jest istnym papierkiem lakmusowym dla odbiorcy. Jeśli ci się nie spodoba, nie spodoba ci się cały film. Jeśli cię zaskoczy i rozbawi, to 90 minut z filmem Wesa Andersona uznasz za dobrze zainwestowany czas.
Ponadto dzięki „Pociągowi do Darjeeling” możemy choć na chwilę przenieść się we wspaniałe, malownicze, indyjskie krajobrazy. Danny Boyle, twórca oscarowego hitu „Slumdog. Milioner z ulicy”, którego akcja także toczy się w Indiach, w jednym z wywiadów zdradził, iż jego naczelnym celem przy kręceniu filmu było ukazanie prawdziwych Indii. Nasyconych kolorami, muzyką i zapachem curry, ale także pełnych brudu, przemocy i niebezpieczeństwa. Wes Anderson poszedł inną drogą. Jego Indie są wytworem wyobraźni człowieka Zachodu. Wszystko mieni się niezwykłymi barwami, jak w produkcjach bollywodzkich. Kobiety są niesamowicie piękne, natomiast indyjscy mężczyźni posiadają długie brody i niesympatyczne podejście do klientów. Bohaterowie odwiedzają przede wszystkim targi oraz świątynie. W tych pierwszych zaopatrują się w pamiątki i rzeczy niedozwolone (jadowite węże, gaz pieprzowy czy różnorakie środki przeciwbólowe i uspakajające bez recepty). Zaś te drugie odwiedzają, aby przeżyć oświecenie, bo przecież jeśli wybiera się do Indii, to w ramach pełnego pakietu podróżnego dostaje się także darmową przemianę duchową. Takie są Indie w oczach turysty z Zachodu i w obiektywie Andersona. Taki jest Orient w oczach widza. Bo to nas reżyser zaprasza w podróż z trzema ekscentrycznymi braćmi. I też każdy z nas w trakcie tej prześmiewczej podróży musi zrozumieć, że życia nie da się zaplanować. Życie to ciąg przypadków, a odpowiedzi na trudne pytania nie przychodzą tak po prostu. Nie można doznać zaplanowanej iluminacji czy katharsis. Wszystko to przychodzi samo, a my musimy być gotowi, aby to przyjąć i starać się tego nie odrzucić. Musimy być czujni, gdyż nie stanie się to w trakcie wykupionej wycieczki po Indiach, tylko w trakcie innej podróży, zwanej życiem.
Reżyser wcześniejszych znakomitych obrazów, takich jak „Genialny klan” czy „Rushmore”, przewybornie połączył treść filmu z jego formą. Długie, panoramiczne ujęcia, imitujące ruch pociągu tylko potęgują wrażenie ciągłej podróży. Bohaterowie „Pociągu do Darjeeling” dopiero kiedy zboczą z zaplanowanej drogi, gdy prawdziwe życie i prawdziwa śmierć wezmą górę nad wyobrażeniami, będą mogli uporać się ze swoimi demonami. Będą mogli zrzucić swój emocjonalny bagaż, który symbolizują odziedziczone po ojcu walizki.
Anderson w „Pociągu do Darjeeling” w swoim stylu łączy surrealizm, prześmiewczą symbolikę typu „pociąg się zgubił”, ironię, pastisz i zamiłowanie do sztuczności z poważnymi rozważaniami (tematyka trudnych relacji rodzinnych), i w tym konkretnym przypadku, ze smakiem i zapachem orientalnych przypraw. Absurdalne poczucie humoru podszyte zostaje melancholią oraz poprzeplatane świetną ścieżkę dźwiękową, z takimi utworami jak: „Where Do You Go To (My Lovely)” Petera Sarstedta, „Play With Fire” The Rolling Stones, „Strangers” The Kinks czy „Les Champs-Elysees” Joe Dassina.
„Pociąg do Darjeeling” zaskoczył mnie, rozbawił i zastanowił. To naprawdę doskonały i klimatyczny film, który szczerze polecam, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż tak jak ja nie wierzę opisom dystrybutorów, tak Wy możecie nie wierzyć recenzentom. Ale i tak polecam, i to bardzo.