Antoine Fuqua opowiada historię światowej sławy boksera, który w jednej chwili traci wszystko. Film, choć dobrze się ogląda, nie wprowadza nic nowego w gatunek produkcji sportowych. Całość ratuje Jake Gyllenhaal, który jak zawsze pokazuje klasę na ekranie.
Billy Hope (Gyllenhaal) ciężką pracą osiągnął wszystko, czego pragnął. Ma piękną i kochającą żonę (McAdams), uroczą córkę i tytuł bokserskiego mistrza świata. Choć wydaje się to niemożliwe, w ciągu jednego dnia traci wszystko. Sięga dna i musi znaleźć sposób, by się od niego odbić. Wsparcie znajduje na sali treningowej prowadzonej przez emerytowanego pięściarza i trenera najtwardszych bokserów amatorów (Forest Whitaker). Dzięki jego pomocy Billy rozpoczyna swoją największą walkę, która ma przynieść mu odkupienie i zwrócić zaufanie bliskich. Najważniejsze starcie odbędzie się poza ringiem.
Największą zaletą „Do utraty sił” jest oczywiście bezbłędny Jake Gyllenhaal, który udowodnił, że jest aktorem przez duże „A”. Gyllenhaal po raz kolejny przeszedł ogromną metamorfozę. Warto dodać, że aktor zaczął kręcić „Do utraty sil”, zaraz po zakończeniu pracy na planie „Wolnego strzelca”, do którego schudł kilkanaście kilogramów. Rola boksera wymagała od niego przybrania na wadzie i zbudowania masy mięśniowej. Jak na aktora z krwi i kości przystało, Gyllenhaal stanął na wysokości zadania. W wywiadach kilkakrotnie powtarzała, że spędzał na siłowni kilka godzin dziennie i uczył się boksu od postaw. Wysiłek i zaangażowanie w przygotowania do roli opłaciły się. To właśnie Gyllenhaal ciągnie cały film do góry.
„Do utarty sił” nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych sportowych filmów. Mamy tu rodzinną tragedię, która sprawia, że główny bohater w jednej sekundzie traci wszystko: żonę, karierę, córkę. Oglądając spektakularny upadek głównego bohatera, aż trudno uwierzyć, że taka sytuacja mogłaby wydarzyć się w rzeczywistości. Jasne, można się załamać, ale Billy Hope z gwiazdora stał się bezdomnym pomocnikiem w niewielkiej siłowni. Oczywiście, jak to bywa w hollywoodzkich produkcjach, wszystko kończy się klasycznym happy endem. Hope wraca do boksu, odzyskuje córkę i powoli odbudowuje swoje życie po stracie żony. Nic zaskakującego.
„Do utraty sił” dobrze się ogląda, postaci są skrojone całkiem zgrabnie, a aktorzy robią, co mogą, aby wycisnąć ze scenariusza, to, co najlepsze. Na tym się jednak kończy. Po zakończeniu seansu można zapomnieć, że ten film się widziało.
Świat widział sporo filmów o boksie. Do klasyki można spokojnie zaliczyć „Wściekłego byka”, serię o „Rocky”. Z nowszych produkcji to oczywiście „Za wszelką cenę”, czy „Fighter”. Jednak „Do utarty sił” nie ma w sobie tego czegoś, co sprawi, że trafi do panteonu bokserskich filmów. Dla fanów tegoż gatunku to pozycja obowiązkowa, lecz pozostali mogą pochylić się nad tą produkcją jedynie dla aktorskiego kunsztu Jake'a Gyllenhaala.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.