Pierwsze trzy części „Piratów z Karaibów” wywróciły mój
świat do góry nogami – wartka akcja, ciekawy pomysł, spora dawka humoru i…
piraci. Odkąd sięgam pamięcią, kochałam wszelkie produkcje opowiadające o
wyprawach miłośników złota. Później zaczęłam czytywać Stevensona, aż w końcu
natrafiłam na trylogię Verbinskiego. Do tej pory obejrzałam ją chyba ze sto
razy i za każdym czuję się jak małe dziecko w sklepie ze słodyczami – chcę
więcej i więcej. Niestety czwarta część okazała się, przynajmniej według mnie, sporą
klapą. Ale cóż, Gore nadal znajdował się na mojej liście reżyserów, którym
warto poświęcić swój cenny czas, dlatego oglądałam jego kolejne dzieła. Aż
nadszedł ten dzień – premiera „Jeźdźca znikąd”. Muszę szczerze przyznać, że nie
byłam przekonana do tej produkcji. Zapowiedź zamiast namówić mnie na obejrzenie
dzieła, zgasiła mój zapał. Jednak jakoś znalazłam się w kinie (czysty
przypadek, naprawdę) i oddałam się kontemplacji nad najnowszym filmem Verbinskiego.
John Reid dostał zadanie doprowadzenia Butcha Cavendisha
przed oblicze sprawiedliwości. Niestety na pociąg, którym był przewożony
skazaniec napadli jego przyjaciele i wyzwolili przestępcę. Wraz ze swoim
bratem, Danem, i kilkoma strażnikami wyruszają na poszukiwania. Wyprawa kończy
się bardzo krwawo – giną wszyscy poza jedną osobą. Kimś, kto staje się Jeźdźcem
znikąd.
Po doświadczeniach z „Pacific Rim”, obiecałam sobie, że nie
będę się fascynowała żadnym filmem, dopóki go nie obejrzę. W przypadku „Jeźdźca
znikąd” tak właśnie uczyniłam i zostałam miło zaskoczona. Dużo się słyszy o
tym, że krytycy uznają tę produkcję za klapę, a Disney rezygnuje ze swoich
planów stworzenia trylogii. Niepotrzebnie. Ten film nie jest zły. O dziwo,
okazał się całkiem przyjemną produkcją – z lekka głupkowatą i bardzo naciąganą fabułą,
ale o to dokładnie chodziło.
Western z przymrużeniem oka – pastisz kilku gatunków
filmowych (nawet fantastyki). Do tego dochodzi absurd i groteska. Film łączący
w sobie wszystkie te elementy nie może być zły. I nie był. Większość scen
wywoływała salwy śmiechu na sali. Dialogi były dobre i zabawne, a główny
bohater… O nim za chwilkę. Jeżeli ktoś uważa, że obejrzenie tego filmu to
strata czasu, myli się. Wprawdzie „Jeździec” mógłby być krótszy, niektóre sceny
są na siłę doklejone do historii, jednak i tak nie męczyłam się na nich, jak to
było w przypadku wspomnianego „Pacific Rim”. A ten humor… Śmiałam się –
szczerze i nie śmiechem głupca czy histerycznym. Niektóre sceny do tej pory
kołaczą mi po głowie.
Armie Hammer – niestety, albo stety, przyćmił Deppa. Porwał
show, stał się jego numerem jeden. No dobrze, mała poprawka, numerem dwa. Na
pierwszym miejscu znalazł się koń, ale dlaczego musicie się już przekonać sami.
Wracając do Hammera, na początku bałam się, że to kolejna piękna twarzyczka,
która ma tylko wyglądać, reszta się nie liczy. Na szczęście prawda okazała się
inna. Może nie jest jeszcze bardzo dobrym aktorem, ale ma siłę, by dopracować
swój warsztat.
Johnny… Gdzie się podział dobry aktor? Czyżby jego talent
wyparował po trzeciej części „Piratów z Karaibów”? Może stał się Jackiem
Sparrowem i tylko jego kreacja wychodzi mu dobrze? Nie wiem, która teza jest
prawdziwa, ale widzę, że stał się aktorem jednej miny, jednego gestu. Może się
wypalił, może mu się już nie chce? W swoim najnowszym filmie również cały czas
zachowuje się po jackowemu – ten sam ruch twarzy, gesty… A szkoda, bo był
kiedyś pełen werwy i talentu.
Zdjęcia. Zdecydowanie warto przyjrzeć się temu aspektowi
filmu. Realistyczne, cieszą oko. Niestety nie da się tego powiedzieć o efektach
specjalnych – niektóre elementy filmu wyglądają, jakby zostały po prostu
wklejone. Widz zauważa pewien zgrzyt na wizji. Nie wiem, czy jest to zabieg
celowy. Jeśli tak, zaszkodził produkcji i to bardzo.
„Jeździec znikąd” – film, który polecam. Naprawdę warto
obejrzeć tę produkcję. Może nie jest lepsza niż pierwsza trójca „Piratów”, ale
na pewno o wiele bardziej zjadliwa niż ich czwarta część (której, jak dla mnie,
nie ma).