„Incepcja” już parę miesięcy przed premierą kusiła i nęciła, mimo że nikt nie miał bladego pojęcia o co w niej będzie chodzić. W dzisiejszych czasach, kiedy każda informacja jest w zasięgu ręki, a Google znajduje wyniki w 0,28 sekundy, trudno jest spowodować takie zamieszanie i podsycać emocje, utrzymując miliony ludzi w zupełnej niewiedzy. Co to będzie? Dlaczego to miasto staje na głowie? Kto modyfikuje czas? Co z tą grawitacją? Padały tytuły i porównania: „Matrix”, „Johny Mnemonic”, „eXistenZ”. Nowatorskie science fiction – to był główny trop. I mimo że to po części prawda, a efekty specjalne naprawdę powalają, to nie zakrzywianie czasoprzestrzeni jest w „Incepcji” najważniejsze. Trzonem filmu jest tu bowiem stary dobry napad doskonały, podparty genialnym planem wyselekcjonowanej ekipy, igrającej z tykającym zegarem. Ostatnia wielka robota, wielki włam, kradzież stulecia – nazwami można żonglować. Christopher Nolan pokazał, że tzw. heist movie to gatunek wciąż żywy, a zwykły napad na bank można rozwinąć w nieprawdopodobny sposób, utrzymując proste emocje wywołane upływającym czasem.
No dobrze, w „Incepcji” bank jako taki nie istnieje. Szajka złodziei pod wodzą Dominica Cobba włamuje się ni mniej ni więcej tylko do umysłu Roberta Fishera, syna bogatego przedsiębiorcy, aby zaszczepić w nim ideę o podziale firmy. A wszystko odbywa się we śnie - nie tak bezpiecznym jakby się to mogło wydawać, odpowiednio modyfikowanym i sterowanym, wielowarstwowym i skomplikowanym, co oczywiście ma swój wpływ na rozwój fabuły.
Christopher Nolan może pochwalić się własnym, wypracowanym ciężko stylem – charakterystycznym i rozpoznawalnym. Jego podstawą jest mrok, niepokój, rosnące ciągle napięcie, diabelnie szybka akcja, której ogniska wybuchają w idealnych momentach oraz inteligentna fabuła, unikająca typowych zagrań. Reżyser potrafi stworzyć coś niezwykłego i bardzo ulotnego, a potem ciągnąć to przez dwie i pół godziny. Tak, owy klimat jest obecny i w „Incepcji”. Rękę mistrza czuć bardzo wyraźnie, szczególnie podczas samochodowych pościgów w deszczu, w ujęciach budynków czy krótkich dynamicznych wymianach ognia, których uczył się chyba z biblii kina akcji, czyli „Gorączki” Michaela Mana. To też dialogi, zdjęcia, wielopłaszczyznowy dźwięk, czy urbanistyczne ciągoty. Wszystkie te klocki Nolan układa w zwartą całość. W „Mrocznym Rycerzu” osiągnął absolutny szczyt możliwości, teraz szarżuje na równie wysokim poziomie.
Osobną kwestią są w „Incepcji” aktorzy. Nie ma tu pomyłek, obsada jak zawsze jest solidna i pełna znamienitości. Można się wprawdzie trochę przyczepić do występu Leonardo DiCaprio, który po trosze powtarza sztuczki z „Wyspy Tajemnic” (inna sprawa, że i tu, i tam nękają go demony z przeszłości) i zbyt patetycznej Marion Cotillard. Ta ostatnia może i nie odwołuje się do swoich wcześniejszych ról, ale nieoczekiwanie robi to za nią reżyser, umieszczając w filmie jako powtarzający się motyw piosenkę Edith Piaf. Ale to tak naprawdę tylko detale, lepiej skupić się na zaskakująco dojrzałych rolach Ellen Page i Josepha Gordona-Levitta, czy czarujacej kreacji Toma Hardy’ego.
Mimo świetnych scen akcji i genialnych nowatorskich efektów specjalnych, przez które ten film na pewno zostanie na długo zapamiętany, byłem zaskoczony jak wiele tu psychologicznego dramatu, poruszania się w labiryncie samotności, zagłębiania w pokłady wspomnień, często bolesnych i zarazem destrukcyjnych. Główny leitmotiv filmu, czyli sen, to świetny punkt wyjścia do tego typu zabiegów. Chociaż z drugiej strony uciekanie w jego kolejne warstwy pod płaszczykiem szpiegowsko-przygodowej fabuły jest też świetną rozrywką, a skupianie się na iluzjach będących jego wynikiem, jak np. schody Penrose’a, to posunięcia bardzo inteligentne i zaskakujące. Nolan, który kiedyś w „Bezsenności” na sen po prostu się nie zgadzał, teraz nie boi się śnić z rozmachem, ze wszystkimi tego konsekwencjami, a przy okazji tworzy jeden z najciekawszych filmów o ucięciu sobie drzemki w historii kina.