Gdy w USA rozpoczęto emitowanie serialu “Miami Vice”, w Polsce był to czas “07 zgłoś się” i porucznika Borewicza. W ponurej, obskurnej polskiej rzeczywistości czasów socjalistycznej biedy, rodzime organy ścigania próbowały powstrzymać zapędy ludzi, którzy za pomocą cudzych środków pragnęli ułożyć sobie wygodne życie, podczas gdy ich amerykańscy koledzy w otoczeniu pięknych kobiet, zażywali uroków życia przemierzając ulice Miami w eleganckich autkach, odziani w markowe, nienagannie skrojone garnitury.
Gdy latem 1984 roku ludzkość ujrzała Dona Johnsona, z wystylizowanym trzydniowym zarostem, w rozchełstanej koszuli i w jasnej marynarce pozbawionej krawata, w luźnych spodniach w stylu, raczej włoskiego niż latynoskiego „dżolo” i w kosztownych, przeciwsłonecznych okularach, jadącego białym kabrioletem wyścielanym skórzaną tapicerką, natychmiast oszalała na jego punkcie, na długie sezony, a jego luzacki „image” stał się wizytówką serialu oraz wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń metroseksualnych kolesiów z branży, typu Brad Pitt, Johnny Depp czy Leonardo di Caprio. Nikt nie pytał, skąd policjant z obyczajówki ma kasę na przegląd luksusowego wozu, nikogo nie dziwiło jego zadowolenie z życia i nieustanne „full prosperity” – wszak mieszkał na Florydzie, w raju ludzi wybranych przez Boga. Tutaj po prostu nie wypadało patrolować ulic w starym, wysłużonym „Dodge’u”… niczym pies Huckleberry. Do tego kapitalna czołówka, prezentująca uroki amerykańskiego dostatku, z charakterystyczną grupą biegnących w kierunku widza flamingów, z migawkami bogatych rezydencji, pięknych kobiet, zalanych słońcem plaży i oceanu, ujęciami kręconymi kamerą „z ręki”, plus modna soft-rockowa oprawa muzyczna z riffującą R&Bluesową gitarką, z popylającym w tle na klawiszach autorem partytury i motywu przewodniego, Janem Hammerem - to był strzał w dziesiątkę na ówczesne czasy - chwyt, który musiał podbić serca publiczności.
Jeśli ktoś z wielbicieli dawnego serialu spodziewa się powtórki z rozrywki, srogo się rozczaruje i bynajmniej nie z tego powodu, że film Michaela Manna jest chałą, chociaż dla niewprawnego oka na taką wygląda w pierwszej chwili. Prawie sama dałam się nabrać, oglądając początkowe minuty filmu. Nic się niby nie dzieje, dialogi wieją nudą, zero akcji, a strzelania i pościgów tyle, co kot napłakał... Jednak w porę się opamiętałam uznając, że Mann doskonale wiedział, co robi, porzucając cały ten blichtr, którym operował serial – w końcu asystował przy projekcie przez niemal cały okres produkcji, był przecież scenarzystą i producentem. Jeśli zrezygnował z brylowania w błyskotliwych ripostach, z kaskaderskich popisów, czyli elementów, które składają się na sukces każdego filmu akcji, nie tylko policyjnego, plus pozbawił film wszystkich scenograficznych i widokowych walorów, to taki zabieg powinien mieć ukryty sens. W tym wypadku jest nim postawienie na realizm. Współczesne Miami jest miejscem niebezpiecznym i nieprzytulnym, jest mroczne, dramatyczne i bliższe scenerii Nowego Orleanu po wizycie Katriny, niż stereotypowi słonecznej Florydy, do jakiej przywykliśmy, cichej przystani dla emerytów i gejów. Sonny i Rico z 2006 już nie jeżdżą pedalskimi samochodzikami i nie noszą białych garniturów, bo w akcji, którą mają do wykonania ich ubranka szybko straciłyby pierwotny, nienaganny fason. Są facetami z krwi i kości, twardymi i mocnymi, na których można liczyć, choć zdolnymi do romantycznych porywów. Pytanie, czy takich bohaterów potrzebuje wskrzeszone Miami Vice.