„Need for Speed” to ten typ filmów, do których podchodzę z rezerwą – zwiastun okazał się ciekawy, ale nie zapobiegł wykiełkowaniu we mnie ziarenka niepokoju. Produkcje kręcone na podstawie gier nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje. Wystarczy wspomnieć „Alone in the Dark, niektóre części „Resident Evil” czy „Doom”. Zresztą podobnie sprawa przedstawia się ze wszelkiego rodzaju przenoszeniem na ekrany książek. W grę „Need for Speed” grałam bardzo dawno, dawno temu, jeszcze w odległej galaktyce. Jednak to nie sentyment sprawił, że postanowiłam wybrać się na jej ekranizację, raczej ciekawość i pozytywne wspomnienie związane z serią o szybkich i wściekłych. Wymagałam tylko kilku elementów: dobrej gry, ostrej jazdy i wyróżniającej się oprawy muzycznej. Czy otrzymałam to wszystko?
Tobey Marshall wiedzie w miarę spokojne życie – prowadzi warsztat, próbuje spłacić bankowi czynsz, spędza czas za kółkiem, ścigając się. Wszystko się zmienia, gdy jego dawny znajomy, Dino, składa mu propozycję nie do odrzucenia. Tobey ma dla niego złożyć szybki pojazd, za co dostanie jedną czwartą zysków ze sprzedaży. Dla protagonisty oznacza to szansę spłacenia długu w banku. Gdy nadchodzi termin, pojazd jest gotowy. Dino postanawia jednak podnieść poprzeczkę i po sprzedaży auta proponuje wyścig, którego zwycięzca otrzyma odpowiednią pulę pieniędzy. W zabawie poza Tobey’em i Dino bierze udział przyjaciel głównego bohatera, Pete. Niestety, wyścig kończy się tragicznie: kolega protagonisty ginie, a sam bohater trafia do więzienia. Po wyjściu na wolność pragnie tylko jednego, zemsty na Dino.
„Need for Speed” to film akcji pełną gębą. Od początku do końca trzyma w napięciu, dostarcza maksymalną dawkę emocji i do tego jeszcze bawi. Wyścigi, ściganie się z czasem, podróż z jednego miejsca do drugiego, a to wszystko okraszone sporą dawką nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czy można chcieć czegoś więcej? Jedno jest pewne – nuda nie jest synonimem tej produkcji. Za dużo się dzieje. Co ważniejsze, mnogość wypadków nie sprawia, że widz ma wrażenie przeładowania, wręcz przeciwnie – cały czas chce więcej.
Fabuła niby prosta i schematyczna, ale podana w odpowiedni sposób. Oczywiście w filmie pojawia się kilka scen, które są niepotrzebne, odbiorca jest również w stanie domyślić się, co się stanie z Petem, jednak to tylko kilka momentów. Reszta akcji z nawiązką wynagradza te kilka minut. A do tego wszystkiego dochodzi najważniejszy czynnik, który tak bardzo wpłynął na mój odbiór produkcji. Humor – zarówno słowny, jak i sytuacyjny – to element niczym z prawdziwych komedii. Najlepszą rekomendacją będzie chyba stwierdzenie, że na sali kinowej nie znalazła się osoba, która nie śmiałaby się w odpowiednich momentach. Joe, Finn i Benny to „święta trójca” tej produkcji. Ich wzajemne relacje, pyskówki i dialogi powodują atak śmiechu. Męska więź przedstawiona nie tyle z przymrużeniem oka, co w sposób bardzo przekonujący i realny.
Skoro już jestem przy postaciach – skupię się na chwilę na dwóch kobietach pojawiających się w produkcji: Julii i Anicie. Imogen Poots została stworzona do tego typu ról: szalonych dziewczyn, których drugie imię brzmi „wariatka”. Wystarczyła chwila, bym po prostu oszalała na punkcie tej postaci – zadziorna, pewna siebie i niezwykle barwna. Imogen pokazała, że kobiety w tego rodzaju filmach wcale nie muszą być tylko dodatkiem do szybkich aut . Niestety Dakota Johnson to najsłabsze ogniwo produkcji – w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, po co ta postać w ogóle pojawia się w filmie. Dawno nie widziałam aktorki o mniejszych umiejętnościach. Nudna postać, nijaka kreacja, zero pokazania jakichkolwiek emocji. Scena pogrzebu brata Anity, Pete’a, w jej wykonaniu zdobyłaby nagrodę za najgorszy moment w historii kina.
A muzyka… Linkin Park i ich utwór to mój numer jeden na soundtracku. Oczywiście inne utwory również spełniły swoje zadanie – dodały całości niezapomnianej oprawy muzycznej. Wprawdzie w porównaniu z utworami znanymi z serii „Szybcy i wściekli” ta ścieżka dźwiękowa plasuje się o stopień niżej, jednak nie oznacza to, że jest zła. Jej zakup to w moim przypadku tylko kwestia kilku dni.
„Need for Speed” to film, który z wielką przyjemnością obejrzę jeszcze kilka razy. Poza kilkoma drobnymi potknięciami i pewną kobiecą postacią, o której wolałabym zapomnieć, produkcja zasługuje na sporą ilość pochwał. Za obsadę, akcję, dźwięk, przepiękne zdjęcia i szybkie samochody. Bo przecież na takie filmy chodzi się, by pozwolić adrenalinie buzować w organizmie. Moim jedynym marzeniem związanym z tą produkcją jest otrzymanie jej kontynuacji. Tylko poproszę o tę samą obsadę (minus Dakota) i tyle samo akcji.