W związku z niską oceną, jaką filmowi wystawił mój redakcyjny kolega, tak dla równowagi, zdecydowałem się również napisać parę słów na temat najnowszego dzieła Sama Mendesa „Revolutionary Road”. Przyznam, od obejrzenia filmu reklamowanego jako wielki comeback pary Winslet-DiCaprio, wzbraniałem się jak mogłem, poniekąd dlatego, że nigdy nie podzielałem entuzjazmu wobec „Titanica”. Nie może być inaczej, skoro z filmu, który jest rekordowym zdobywcą Oskarów, wbiła mi się w pamięć tylko ciekawa scena katastrofy i to, że był długi. Mając jednak na uwadze, że nie zawiodłem się na żadnym poprzednim dziele reżysera, zdecydowałem temu również dać szansę. I całe szczęście. Mówi się, że o miłości wyśpiewano i napisano już wszystko. Ja po obejrzeniu tego obrazu mogę się z tym śmiało nie zgodzić.
Scenariusz oparty na książce Richarda Yatesa opowiada historię stosunkowo młodego małżeństwa wpadającego w pułapkę codzienności oraz ich desperackich prób przeciwstawienia się rozczarowaniu, które ze sobą ta rzeczywistość niesie. Seans tego filmu oczywiście może widza przyprawić o smutną refleksję. Jednak innego z kolei, pozostawić z uczuciem wewnętrznej satysfakcji. Mowa tu o tej grupie ludzi, którzy po seansie zostaną umocnieni myślą, że nie są sami, i nie zwariowali. I to poczucie niezrozumienia autor sportretował w postaci pacjenta zakładu psychiatrycznego, który jako jedyny posiada swojego rodzaju więź z głównymi bohaterami (w tej roli nominowany do Oskara Michael Shannon). Sceny z jego udziałem są jedynymi momentami, w których główni bohaterowie są akceptowani i rozumiani przez osobę z ich otoczenia. Zresztą powoli Sam Mendes robi się specjalistą od tworzenia historii z klimatem wyalienowania i niespełnienia z powodu męki codzienności. Obraz ten podobnie jak „American Beauty”, za pomocą środków mniej lub bardziej dosłownych, rozbiera na czynniki pierwsze ten stan, a precyzyjność ta podoba mi się szczególnie. Minimalnie bardziej do gustu przypadła mi pierwsza część filmu. Między innymi z powodu wprowadzonych w późniejszych fragmentach, dość długich scen dialogowych z udziałem dwójki głównych bohaterów, mających pełnić funkcję narracji dla ich skomplikowanych uczuć. Podobny cel ma pojawienie się wspomnianej wcześniej postaci niestabilnego emocjonalnie syna Pani Givings. Choć z tego powodu można odebrać całą historię jako momentami zbyt przegadaną, to pomimo tego, że wolałem, gdy w filmie było mniej dosłownie, nie mogę powiedzieć, że się nudziłem. Forma prowadzenia akcji podporządkowana jest emocjom w relacjach pomiędzy dwójką bohaterów. Związane z bezsilnością, narastające wraz z upływem czasu napięcie pomiędzy małżonkami, prowadzi do uczucia znalezienia się w potrzasku. I z tego powodu bohaterowie miotają się w nieustających sprzeczkach, które pomimo rozwlekłości treści, nie przybliżają ich ani o krok do ukojenia swoich lęków.
Choć uważam Kate Winslet za znakomitą aktorkę, to zazwyczaj oglądając ją na ekranie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wydaje się być jakby bardziej odpowiednia dla sal teatralnych lub ewentualnie filmów z akcją w czasach niewspółczesnych. W tym obrazie wypadła bardzo dobrze, między innymi dlatego, że jej chłodna powierzchowność świetnie wpasowała się w charakter odgrywanej roli. Jak widać postać kobiety rozczarowanej codziennością bardzo jej pasuje, co potwierdza równie znakomita rola w filmie „Małe dzieci” (który nawiasem mówiąc polecam, jeśli ktoś nie miał okazji zobaczyć). A warto o nim wspomnieć tym bardziej, że jest to produkcja pod wieloma względami podobna do tej omawianej w recenzji. Dodam, że Leonarda DiCaprio w roli męża też oglądało się dobrze. Współpraca Mendes-Newmann zaowocowała już poprzednio dwoma Oskarami za „American Beauty” i „Drogę do zatracenia” - w kategorii muzyka filmowa. Również tym razem kunszt autora do wprowadzania znakomitych muzycznych ilustracji pozostaje niezaprzeczalny.
Uważam, że film jest niedoceniony, dlatego daję mu w ocenie wysokie 5. To jeden z tych filmów, które nie dotrą do każdego, lecz dla widza którego chwycą, staną się niewątpliwie pozycją wyjątkową. Na pewno godny jest polecenia jako alternatywa dla wszechobecnych produkcji promujących miłość, jako wiecznie wzburzoną falę namiętności, opartą na przeświadczeniu o wyjątkowości własnej historii. Przeświadczeniu, które jest niestety złudne, i o tym, jak czasami szkodliwe, stara się nas przekonać autor „Drogi do szczęścia”.