Pod koniec XX wieku dzięki rolom w „Walecznym Sercu” i „Patriocie”, Mel Gibson udowodnił, że doskonale sprawdza się w tego typu produkcjach. Na początku nowego tysiąclecia poszedł więc za ciosem i poprowadził do boju 7. Dywizję Kawalerii Powietrznej podczas pierwszej dużej bitwy wojsk USA i Wietnamu Północnego.
Wojna w Wietnamie jest niechlubnym wydarzeniem w historii Stanów Zjednoczonych. Amerykanie podchodzą do niej bardzo emocjonalnie, co odciska wyraźne piętno na filmach o tej tematyce. Reżyser i scenarzysta „Byliśmy żołnierzami”, Randall Wallace, swą uwagę skoncentrował rzecz jasna na armii USA, ale w pewnym stopniu przedstawił także drugą stronę konfliktu. Co ciekawe, tutaj Wietnamczycy nie jawią się jako ci źli, którzy postanowili zabijać biednych Amerykanów. Wallace nie osądza, ukazuje (bez zagłębiania się w polityczne racje) Wietnamczyków jako ludzi wypierających najeźdźcę ze swojego terytorium. Oczywiście wymowa filmu jest jak najbardziej proamerykańska, nie brakuje scen i dialogów przesadnie patetycznych. No ale tego przecież można się było spodziewać.
Reżyser nie skupił swojej uwagi wyłącznie na żołnierzach, ważną rolę przypisał także ich żonom. Ukazał bowiem, w jaki sposób radzą sobie one z całą sytuacją. Znamienne jest, że to właśnie małżonka dowódcy dobrowolnie bierze na siebie odpowiedzialność informowania koleżanek o śmierci ich mężów. Dobrze ilustruje to fakt, że kobiety te, choć z dala od pola bitwy, również uczestniczyły w wojnie.
Akcja „Byliśmy żołnierzami” niczym specjalnym się nie wyróżnia, nie ma tu nic, czego wcześniej nie pokazało kino wojenne. Najpierw widz obserwuje fragmenty szkolenia, następnie przenosi się na front. Wiadome jest, że będą ofiary i pełne dramatyzmu wydarzenia, prowadzące do oczywistej konkluzji, jak ogromnym bezsensem jest wojna. Jakakolwiek.
Filmów o wojnie w Wietnamie powstało sporo, na ogół bardzo udanych. „Byliśmy żołnierzami” w moim odczuciu się do tej grupy zalicza, choć dziełem wybitnym z pewnością nie jest. Dobrze się jednak tę produkcję ogląda, w czym spora zasługa Mela Gibsona. Artysta bowiem świetnie sprawdza się w rolach charyzmatycznych przywódców, przez co z łatwością skupia na sobie uwagę i sympatię widza. Choć kreacja podpułkownika Moore’a nie jest nadzwyczaj wyjątkową w dorobku aktora, to wciąż pozostaje on klasą samą w sobie, na czym wyraźnie zyskują filmy z jego udziałem.