„Labirynt” to jedna z najciekawszych propozycji filmowych, które zagościły na ekranach kin w 2013 roku. Obraz Denisa Villeneuve’a jest rasowym thrillerem, gatunkiem o wielkim potencjale filmowym, który jest obecnie notorycznie pomijany przez hollywoodzkich twórców. A co ważniejsze „Labirynt” jest po prostu bardzo dobrym filmem. Godnym następcą „Siedem” (1995) czy „Rzeki tajemnic” (2003).
Dobry thriller musi opierać się na porządnie napisanej, logicznej, inteligentnej historii. Tak też jest w przypadku „Labiryntu”. Opowieść o zaginięciu dwóch małych dziewczynek oraz dramatycznej próbie ich odnalezienia przez jednego z ojców i detektywa prowadzącego śledztwo, to głównie spójny oraz perfekcyjnie skonstruowany scenariusz. Trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej sekundy, co jest nie lada wyczynem, jako że film trwa ponad dwie i pół godziny. Cała historia pozostawia widza bez chwili wytchnienia. Od pierwszej do ostatniej sekundy filmu twórcy trzymają nas w napięciu i nie pozwalają choć na moment spokoju. Strach, niepokój i świadomość nadchodzącego dramatu potęgują zdjęcia Rogera Deakinsa („Droga do szczęścia”, „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, „Osada”, „Fargo”). Jeden z najlepszych współczesnych operatorów, nagminne pomijany w walce o najważniejsze nagrody filmowe (10 razy nominowany do Oscara, jednak nigdy nie został laureatem nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej), kolejny raz pokazał, że po mistrzowsku – dzięki chropowatości obrazu, płynnym ujęciom, kunsztownemu użyciu ostrości głębi i wyśmienitemu komponowaniu obrazu za pomocą światła oraz cienia – potrafi uzyskać jakże niepowtarzalny klimat, swoim charakterem nawiązujący do kina noir.
„Labirynt” to uczta dla widzów uwielbiających łamigłówki. Mylne tropy, nowe informacje, kolejne fragmenty zagadki, niespodziewane zwroty akcji – to tylko niektóre elementy, których użył Denis Villeneuve, żeby jego film także dla nas stał się tytułowym „labiryntem” tajemnic. Wyczuć dbałość o każdy szczegół. Nic nie jest w „Labiryncie” przypadkowe. Każda scena, każde ujęcie, każdy dźwięk, każda postać to niezbędny element zagadki. Nawet czerwony gwizdek czy piosenka nucona przez małe dziewczynki stają się drogowskazami do znalezienia drogi w tym labiryncie kłamstw i zbrodni.
Nie można nie napisać o znakomicie skonstruowanych postaciach dramatu. Wielowymiarowi, niejednoznaczni, naznaczeni bliznami przeszłości. Pojedynek aktorski dwóch supergwiazd Hugh Jackmana i Jake’a Gyllenhalla wypada wiarygodnie i prawdziwie, choć z niewielkim wskazaniem na dawnego księcia Persji. Postać zinterpretowana przez Gyllenhala jest enigmą. Detektyw Loki (czy to tylko przypadek, że w filmie, gdzie jak ognia wystrzega się przypadków, detektyw nazywa się jak nordycki bóg, symbol ognia i oszustw, a w tej chwili bohater masowej wyobraźni?) z zaczesanymi włosami, które co rano obficie unurzane są w żelu, zapiętą koszulą na ostatni guzik, tatuażami i tikiem mrużenia oczu jest przewodnikiem po całym „Labiryncie”, ale jednocześnie jest też największą zagadką filmu. Natomiast postać, w którą wciela się Jackman, choć niejednoznaczna i kontrowersyjna, nie jest aż tak złożona jak może się wydawać. Jest mężczyzną, który za główny cel życia uznaje zapewnienie bezpieczeństwa swojej rodzinie. Choć na ekranie jest bardziej ekstrawertyczny od swego partnera i swoją postawą bardziej nam bliższy, niż chłodny profesjonalista Loki, to jednak minimalizm i spokojność gry Gyllenhala przyciąga bardziej uwagę widza. Na drugim planie sekunduje im jeden z najlepiej rokujących aktorów młodego pokolenia - genialny, na wskroś przejmujący – Paul Dano („Dla Ellen”, „Zniewolony”).
„Labirynt” to obraz, który dzięki dopracowaniu i precyzji jest w stanie wprowadzić widza w stan permanentnego niepokoju. Ma siłę zawładnąć każdą komórką nerwową kinomana. A po zakończonym seansie widz ma ochotę jeszcze raz zabłądzić w tym „Labiryncie”, nie zważając na stan swojego nadwyrężonego układu nerwowego. Najlepszy thriller od wielu lat.