Rodzinny zjazd, czyli powód, by spotkać się po latach, obejrzeć się nawzajem, ocenić rozmiar swoich życiowych porażek i pozwolić się pouczać matkom i ciotkom. Czyli witamy w rodzinie. Czy też może raczej: rodzinnym piekiełku.
„Sierpień w hrabstwie Osage” to bardzo rodzinny film. Wręcz prawdziwie rodzinny (łącznie z wątkiem kazirodczym, ale to tak na marginesie). Przede wszystkim „Sierpień…” realistycznie przedstawia sposób, w jaki przebiegają wszelkiego rodzaju rodzinne spędy. I zwraca uwagę na dwie rzeczy. To, że urodziliśmy się wśród ludzi, z którymi połączyła nas przypadkowa pula genów, nie oznacza, że będziemy mieli z nimi w przyszłości jakiekolwiek inne więzi. Jednak to, że to właśnie z nimi się wychowaliśmy, wpływa na to, jak budujemy więzi z innymi ludźmi.
Fabuła filmu jest w zasadzie prosta, można nawet powiedzieć, że banalna. Taka życiowa. Z domu znika ojciec (Sam Shepard), rozhisteryzowana matka (Meryl Streep) wzywa na pomoc rodzinę. Z odsieczą przybywa jej siostra (Margo Martindale) z mężem (Chris Cooper), córka (Julianne Nicholson), która zresztą nigdy nie opuściła rodzinnych stron i druga córka (Julia Roberts) z niemal-ex-mężem (Ewan McGregor) i z własną córką (Abigail Breslin). Mamusia „daje czadu” – tym bardziej, że jest (po raz kolejny, jak się okazuje) na bardzo wielu prochach, ale rodzinna atmosfera utrzymuje się jeszcze w granicach normy. Ot, parę złośliwości, ot, swatanie córki, która jest starą panną i wytykanie drugiej córce stagnacji zawodowej – normalka.
Mamusia jednak nabiera rozpędu, kiedy okazuje się, że ojciec miał śmiertelny wypadek. Apogeum osiągamy na stypie, w której uczestniczy reszta rodziny, a więc trzecia córka (Juliette Lewis) z partnerem (Delmot Mulroney) i kuzyn (Benedict Cumberbatch). Tę scenę warto zobaczyć, jest szczególnie rodzinna, a Meryl Streep jest tu genialna i nic dziwnego, że została nominowana do Oscara.
Potem tempo filmu znów wraca do normy i mimo paru drobnych zwrotów akcji – wszystko jest raczej przewidywalne, a samo zakończenie uświadamia nam, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju niekończącej się opowieści, czy innego błędnego koła. Ewentualnie greckiej tragedii, w której niezależnie od podjętej decyzji, i tak poniesie się mniejszą lub większą klęskę.
Jest to jednocześnie pochwałą i zarzutem w stosunku do filmu. Bo z jednej strony tak to już jest w rodzinie, że mimo awantur i różnych zamierzchłych zatargów, wszystko i tak toczy się swoim własnym trybem, i tak się do tej rodziny w jakiś sposób wraca, i tak się stawia na wezwania. Z drugiej strony wobec kina ma się specjalne oczekiwania. Film potrafi być nieraz bardziej rzeczywisty niż sama rzeczywistość – i za to właśnie kocha się kino.
Kiedy więc np. oglądamy dramat, szukamy swojego rodzaju katharsis i tego czegoś, co odbierze nam mowę. „Sierpień w hrabstwie Osage”, chociaż nie ma żadnych merytorycznych błędów, chociaż jest rewelacyjnie zagrany, przemyślany, porządnie wyreżyserowany (przez Johna Wellsa III) i chociaż tempo tego filmu jest dobrze utrzymane – tchu nie zapiera.
Jednak mimo tego braku kropki nad i, jest to niewątpliwie dobry film, a śpiewający Cumberbatch jest absolutnie uroczy.