Śmierć nie ma lekko. Po raz kolejny za sprawą proroczej wizji pewnego młodzieńca, standardowe zadanie przeniesienia kilku duszyczek na tamten świat staje się bardziej skomplikowane, niż powinno. Nauczona doświadczeniem kostucha nie zamierza jednak panikować, tylko spokojnie i cierpliwie upomina się o swoje. Krok po kroku, trup po trupie…
Tym razem wątpliwego szczęścia oszukania śmierci doświadczają członkowie pewnej firmy, udający się na wycieczkę integracyjną. Dzięki wizji jednego z nich, kilka osób wychodzi cało z efektownej katastrofy na moście wiszącym. Radość ocalałych nie trwa jednak długo, gdyż zaczynają oni po kolei ginąć w bardzo, ale to bardzo dziwnych okolicznościach.
Schemat serii „Oszukać przeznaczenie” wszyscy wybierający się na jej piątą część doskonale znają, a przynajmniej znać powinni. Piątka to bowiem film tylko dla fanów tej kinowej sagi, której główną bohaterką jest śmierć, eliminująca po kolei niemal wszystkie postaci na ekranie. Przyjemność płynącą z obserwowania coraz to bardziej wymyślnych zgonów po raz drugi w historii serii miały zapewnić efekty 3D. I trzeba powiedzieć, że bez nich film Stevena Quale’a nie miałby racji bytu. Wprawdzie trójwymiar nie jest dziś już żadną nowinką, ale przynajmniej częściowo uatrakcyjnia obserwowane wydarzenia, które same w sobie nie są już w stanie zainteresować widza. Kolejni bohaterowie giną w coraz bardziej odrealniony sposób, u miłośników poprzednich części budząc już tylko śmiech, a u całej reszty zniesmaczenie. Całe napięcie uleciało zresztą już dużo wcześniej, gdzieś między drugą a trzecią częścią serii, robiąc miejsce dla jeszcze bardziej groteskowej makabry. Ta pozostawiona sama sobie, z części na część coraz bardziej obnaża wszystkie mankamenty, obecne w „Oszukać przeznaczenie” od samego początku, ale wcześniej nie rzucające się tak w oczy. To wystarczający znak, że najwyższa więc pora powiedzieć sobie „dość”.
Zakończenie piątki rzeczywiście pozwala mieć nadzieję, że w głowach producentów nie ma, przynajmniej na razie, pomysłu nakręcenia kolejnej części. Seria doszła bowiem do tego momentu, w którym lepszym wyborem wydaje się sięgnięcie po raz kolejny po któryś z dwóch pierwszych, naprawdę udanych rozdziałów tego kinowego mini-serialu, niż wydawanie pieniędzy na kolejne, coraz słabsze odsłony. Ciekawie pomyślane nawiązanie do pierwszej części w końcówce tej najnowszej, będące chyba jedynym jasnym punktem obrazu Quale’a, stanowiłoby jeszcze naprawdę przyzwoite zakończenie całej serii. Znając jednak życie, finansowy potencjał „Final Destination” wykorzystywany będzie tak długo, aż jeden z kolejnych filmów z serii trafi prosto na DVD, bo w kinach nikt już nie będzie chciał go oglądać.