Guy Ritchie nie ma ostatnio dobrej passy. Najnowszy film twórcy znakomitych „Porachunków”, „Król Artur. Legenda miecza” nie cieszy się przychylnością recenzentów. Nie podbił także serc publiczności, co poskutkowało słabymi wpływami z kas kinowych. Ta frekwencyjno-finansowa porażka może mocno dziwić, gdyż jego najnowszy obraz to sprawnie zrealizowane, dobrze zagrane, stylowe kino rozrywkowe, które prezentuje bardzo wysoki poziom. Najwidoczniej „Król Artur” podzieli losy niedocenionego, lecz bardzo dobrego poprzedniego dzieła reżysera, „Kryptonimu U.N.C.L.E.”
Ritchie, król brytyjskiego kina gangsterskiego, który świetnie odnalazł się w kinie przygodowym nie z tej epoki („Sherlock Holmes”), tym razem idzie o krok dalej. Flirt z kinem fantasty mógł się wydawać dość ryzykowny, ale ten eksperyment można uznać za bardzo udany. Przede wszystkim cieszy to, że Ritchie na warsztat bierze legendę o Królu Arturze, Excaliburze i rycerzach okrągłego stołu. Można by się pokusić o stwierdzenie, że to tematyka dosyć ograna, jednakże w obecnej sytuacji, gdzie co druga premiera kinowa to przygody superbohaterów z dwóch konkurencyjnych uniwersów, to arturiańskie przygody są dla widza propozycją świeżą i interesującą. Szczególnie gdy Ritchie angielską legendę i kino fantasy połączy ze swoim specyficznym, niepowtarzalnym, autorskim stylem.
W ten sposób tytułowy bohater (Charlie Hunnam), po dramatycznych wydarzeniach z dzieciństwa, znajduje schronienie w tętniącym życiem Londonium, wśród panien łatwych obyczajów. I tak o to Artur znalazłby prędzej wspólny język z innymi postaciami z filmografii Ritchiego, Frankiem Cztery Palce (Benicio Del Toro), Kulozębnym Tonym (Vinnie Jones), One Two (Gerard Butler) czy Mickeyem O'Neilem (Brad Pitt), niż wyższą sferą pretendującą do tronu Królestwa. Wybór Charliego Hunnama do głównej roli był mistrzowskim ruchem Ritchiego. Urok, charyzma i łobuzerskość Hunnama aż kipią z ekranu. Tak mocno, że nie dziwi nas fakt, że wokół Artura gromadzi się spora armia chętnych, by obalić samozwańczego króla Vortigerna (Jude Law). Aż można zachodzić w głowę, dlaczego jeszcze Hollywood nie wykorzystało potencjału Hunnama, bo jest materiałem na gwiazdę pierwszego formatu. Kreowani przez niego bohaterowie, czyli niepokorni mężczyźni o szlachetnym sercu (Pete Dunham w „Green Street Hooligans” czy Jackson "Jax" Teller w serialu „Synowie Anarchii”) zwyczajnie kradną serca widzów. Na drugim planie jako wyśmienite tło dla Hunnama obsadzono wybornego w roli obślizgłego moralnie, pragnącego władzy absolutnej za wszelką cenę Króla Jude’a Lawa. Tej dwójce towarzyszą świetne aktorskie nazwiska jak Eric Bana w roli szlachetnego i mądrego ojca Artura czy Aidan Gillen w roli walecznego Billa. Epizod dostał także nie kto inny jak bliski przyjaciel Guya Ritchiego, David Beckham. Scena z byłą gwiazdą piłki nożnej to przezabawny dialog Artura z jednym ze żołnierzy Vortigerna. Przede wszystkim Beckham pokazują duży dystans do siebie i świadomość własnych ograniczeń. Jego piskliwy, niegwiazdorski głos gra w tej scenie główną rolę.
Gdy jesteśmy już przy humorze, to jest go w filmie bardzo dużo. Przede wszystkim mądre, błyskotliwe dialogi, przesmacznie zmontowane przez Jamesa Herberta, które bawią podobnie jak te z „Przekrętu” czy „Porachunków”. Wisienką na torcie jest muzyka. Daniel Pemberton stworzył niebywale dostojną, dynamiczną i elektryzującą mieszankę tradycji i nowoczesności. Ścieżka dźwiękowa zasługuje przynajmniej na nominację do Oscara.
Podsumowując „Król Artur. Legenda miecza” to świetne rozrywkowe kino fantasy. Wystarczy dać tylko szansę Ritchiemu i Hunnamowi, a ponad dwie godziny dobrej zabawy gwarantowane.