Lato powinno być pełne odpoczynku, relaksu i czasu spędzanego w gronie znajomych. Powinno być też okresem, w którym po trudach pracy czy nauki mamy chwilę, by wybrać się do kina na jakiś lekki, zabawny i prosty film, który dostarczy nam niczym nieskrępowanej rozrywki. Jeśli właśnie takich produkcji szukacie w lipcu w kinowych salach to z pełną odpowiedzialnością mogę polecić najnowszą komedię Anne Fletcher pt. „Narzeczony mimo woli". Z całą pewnością widzowie znajdą tu ciekawie opowiedzianą (choć jak to zwykle bywa w tego typu produkcjach - niezwykle naiwną) zabawną historię pewnej pary...
Para głównych bohaterów jest na pewno bardzo nietypowa. Margaret Tate (powracająca do dobrej formy Sandra Bullock) pracuje w pewnym wydawnictwie. Jej pełnej sukcesów karierze grozi jednak nagłe załamanie, gdy okazuje się, że w wyniku problemów wizowych grozi jej deportacja z USA do rodzinnej Kanady. Jedynym ratunkiem dla pani redaktor jest szybki ślub z asystentem (z którym jak na złość nie łączy ją żadne uczucie), w zamian za który Margaret obiecuje awansować swojego ambitnego podwładnego (trzymający poziom Ryan Reynolds). Nie trudno domyślić się, że mężczyzna skorzysta z atrakcyjnej propozycji. Niedoszli państwo młodzi mają zatem jedynie tydzień aby się lepiej poznać i stanąć na ślubnym kobiercu, co nastąpić ma w rodzinnych stronach głównego bohatera - na Alasce.
I choć wszystko jest tu niesamowicie przewidywalne (przecież i tak od początku wiemy, że między bohaterami w końcu zacznie tlić się uczucie, że wszystko skończy się dokładnie tak, jak powinno w klasycznej komedii romantycznej), to jednak na szczęście film nie nuży, natomiast akcja wciąga do tego stopnia, że zaczynamy sympatyzować z początkowo zimną Margaret i sympatycznym Andrew Paxtonem (który z czasem, z niepozornego pisarza przemienia się dosłownie w księcia z bajkowej wyspy).
Atutem filmu są na pewno dobrze napisane dialogi i sympatyczny, wyważony humor (wreszcie nie mamy do czynienia z prostackimi, nieśmiesznymi „rozporkowymi" gagami). Między głównymi bohaterami może specjalnie nie „iskrzy", jednak Bullock i Raynolds „grają swoje" i jak zwykle w swoim gatunku filmowym sprawdzają się wyśmienicie. Ożywienie w filmie wprowadzają też doskonałe epizody drugoplanowe (świetna jest zwłaszcza Betty White w roli babci pana młodego oraz Oscar Nunez, który wciela się w miejscowego „człowieka od wszystkiego”). Całość zachowuje na pewno idealne proporcje między fajną „letnią" komedią i bardzo lekkim kinem obyczajowym (w ostatnich minutach filmu), dzięki czemu „Narzeczonego mimo woli” ogląda się naprawdę rewelacyjnie.
„Narzeczony mimo woli" to dobry wybór na spędzenie czasu z rodziną, ze znajomymi czy ze swoją drugą połówką. Jeśli więc macie już dość wygrzewania się na słońcu i spacerów po mieście, zapraszam do ciemnej sali kinowej na 110 minut bardzo sympatycznej zabawy.