Współczesne kino rozrywkowe to w większości „powtórka z rozrywki”, dzięki czemu na ekranie oglądamy kolejne, podobne do siebie filmy. W „Fabryce Snów” od lat brakuje pewnej świeżości, nowych inspiracji, a przede wszystkim porządnego kina science-fiction, które w pewnym okresie czasu, nazywano „obciachem” z powodu małej realistyczności. „Gra Endera” Gavina Hooda jest kolejnym przykładem odświeżenia tak zasłużonego dla kina gatunku sci-fi .
Akcja „Gry Endera” rozgrywa się w przyszłości. Ziemia zagrożona jest zniszczeniem przez robale - owadopodobne, obce istoty spoza układu słonecznego. W celu przeciwstawienia się temu zagrożeniu ludzkość ucieka się do niecodziennej metody - wybiera spośród urodzonych na całym świecie dzieci te najinteligentniejsze i od najmłodszych lat szkoli je na żołnierzy, którzy mają pokierować ziemskimi siłami kosmicznymi w tej rozgrywce o śmierć i życie. Najlepszym spośród kadetów jest Andrew Wiggin nazwany przez siostrę Valentine „Enderem”. Przez brata i rówieśników nazywany Trzeci, ponieważ w tamtych czasach władze zezwalały na posiadanie tylko dwojga dzieci, ale wyjątkowo zgodziły się na trzeciego potomka Wigginów. Ender został wytypowany na zbawiciela świata…
Oglądając „Grę Endera” usiłowałem sobie przypomnieć z jakim filmem mi się on kojarzy. Odpowiedź przyszła stosunkowo szybko. Obraz Hooda jest mocno inspirowane pierwszym „Star Trekiem” Abramsa, zarówno pod względem technicznym oraz fabularnym aspektem produkcji związanym z rekrutacją zespołu, tworzeniem się więzi oraz poczuciem empatii i odpowiedzialności za grupę. Bohaterowie, podobnie jak Ci ze „Star Treka” szkolą się i podróżują w gwiazdach, a ich udział w bitwach sprowadza się do gry RPG. W przeciwieństwie do obrazu Abramsa, w „Enderze” zabrakło podkręcania tempa i napięcia, przez co twórcy co jakiś czas dokonują autoplagiatu, przedstawiając te same sceny w nieco innej wersji. Kolejne walki z symulatorze, zamiast zachwycać efektami specjalnymi, zaczynają nużyć widza wtórnością i dłużyznami.
Hoodowi należy zarzucić również pozbawienie swojej produkcji charakterystycznych elementów klimatu science-fiction. Wszystko w „Grze Endera” jest szalenie poważne, pozbawione polotu i poczucia humoru. Twórcy sprawnie opowiadają historię głównego bohatera, wielokrotnie przykuwając uwagę widza zarówno efektownymi ujęciami jak interesującym scenariuszem. Szkoda jednak, że mimo wszystko są mało konsekwentni w przestawieniu emocjonalnej strony swojej produkcji, wycinając z obrazu rozważania na temat etyczności ataku na Formidów.
Na uwagę zasługują dobrze zrealizowane efekty specjalne, nawiązujące do „Star Wars” czy „Star Treka”. Na ekranie oglądamy czasami mocno zaskakujące symulacje i rozwiązania bitew, jednak bohaterowie podobnie jak z klasycznych „Star Treków” obserwują i uczestniczą w rozgrywających się wydarzeniach z bezpiecznych pozycji na statkach kosmicznych, przez co przedstawionym bitwom zabrakło pozytywnego patosu, dynamizmu bitew, elementów zaskoczenia oraz heroizmu, nie pozwalając widzom przeżywać tego, co obserwują na ekranie. To wszystko sprawia, że w przeciwieństwie do bohaterów filmów Abramsa (takich jak Spock i Kirk), Ender i jego koledzy są tylko trybikami w machinie Gavina Hooda, a nie pełnokrwistymi postaciami.
Wydawnictwo DVD „Gry Endera” oferuje widzowi wysoką jakość obrazu, nie odbiegającą od poziomu tak sławnej i uznanej „Grawitacji”. Pewnym zaskoczeniem może być ograniczenie wersji językowej do dubbingu oraz napisów, jednak brak lektora rekompensują przyzwoite i wierne wypowiadanym słowom przez bohaterów napisy.
Po seansie obrazu Hooda warto zajrzeć do dodatków, w których znajdują się sceny wycięte z „Gry Endera”. Każdy z nich przedstawia problemy moralne i emocjonalne bohatera, który nie czuje się gotowy do pełnienia roli przywódcy, a zarazem mordercę. Szczególne wrażenie robią scena rozmowy Pułkownika Graffa z Major Anderson na temat etyczności działań floty oraz ujęcia zestawiające ambitnego głównego bohatera w rozmowie z jego kolegami, którzy nie byli chętni i gotowi do udziału w misji.
„Grę Endera” łączą z nowymi „Star Trekami” co najmniej dwie rzeczy. Są nimi nazwiska Alexa Kurtzmana i Roberto Orciego, czyli osób odpowiedzialnych za sukces obrazu Abramsa. Pomysł na stworzenie „Star Treka” w stylu produkcji młodzieżowych a’la „Niezgodna” i „Zmierzch” udał się połowicznie. Z jednej strony produkcji Gavina Hooda zabrakło pewnego napięcia, wyobraźni i polotu, jednak to również całkiem solidne i nieźle zrealizowane kino science-fiction, które może liczyć na pozytywny odbiór zarówno ze strony fanów gatunku, jak i nowych rekrutów w świecie sci-fi.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.