Do mniej więcej połowy film ''Jestem legendą'' to interesująco pokazane studium samotności ostatniego człowieka na Manhattanie. Nie wiadomo czy inne niedobitki ludzkości żyją jeszcze na Ziemi; prawie całą naszą rasę zmiótł z powierzchni planety zmutowany wirus. Wyhodowany jako lekarstwo na raka, szybko ewoluował i stał się śmiertelny dla większości ludzi. Pozostałych kilka milionów zmienił w krwiożercze zombie, odrażające wampiry pijące krew i unikające światła dziennego, zezwierzęcone i prymitywne. Niektórzy jednak wykazali odporność na wirusa – wśród tych szczęśliwców znajduje się główny bohater, pułkownik Robert Neville, samotny i zagubiony w opustoszałym Nowym Jorku. Aby nie oszaleć, desperacko i beznadziejnie poszukuje antidotum przeciwko zarazie.
Sceny, rozgrywające się w ziejącym pustkami mieście, zapierają dech w piersiach. Trzeba przyznać, że zrobione zostały po mistrzowsku. Pogrążony w ciszy i zarośnięty zielskiem Nowy Jork ze stadami antylop przemykającymi między porzuconymi samochodami – ten widok wart jest zobaczenia. Dodajmy do tego nieźle radzącego sobie z rolą Willa Smitha, który na granicy obłędu konwersuje z manekinami, i mamy całkiem przyzwoity początek filmu.
Niestety twórcy postanowili przyspieszyć akcję, dodali więc Willowi najpierw dwójkę towarzyszy – młodą kobietę z synkiem, którzy tak jak on ocaleli z zarazy, a następnie gromadę rozdrażnionych zombie atakujących jego opancerzony dom. Od tego momentu film zamienia się w rutynową historię o śmiałkach walczących z przeważającym liczebnie wrogiem. Końcówka natomiast nieodparcie kojarzy się z idiotycznym finiszem filmu ''Znaki''.
''Jestem legendą'' jest kolejną już ekranizacją powieści Richarda Mathesona o tym samym tytule. Książka była odzwierciedleniem lęków okresu zimnej wojny, najnowsza adaptacja dotyka bardziej aktualnych zagadnień. Powinno się raczej rzec: mogłaby dotykać, bo niestety przesłanie filmu niknie gdzieś między hordą zombie, a robieniem z głównego bohatera zbawiciela ludzkości.
Jak to w przypadku wysokobudżetowych produkcji hollywoodzkich bywa, mamy tu do czynienia z wyraźnym przerostem formy nad treścią. O ile pierwsza połowa jest w stanie zainteresować, o tyle w drugiej treść gdzieś się ulatnia ustępując miejsca wybuchom i mordobiciu. Jakże pozytywnie zaskoczyliby mnie twórcy, gdyby zombie zjadły Willa Smitha i Ziemię opanowałby nowy gatunek. Niestety film kończy się tak, jak wymagają tego reguły, pozostawiając uczucie niedosytu i szybko dając o sobie zapomnieć.