Zaszlachtowana niemal na śmierć podczas próby ślubnej ceremonii ciężarna panna młoda, z zawodu i zamiłowania płatny morderca, była członkini gangu "Śmiercionośnych Żmij”, z którego przywódcą jest w ciąży, zapada w śpiączkę na cztery długie lata. Pewnego dnia budzi się z komy po ukąszeniu komara, natychmiast skupiając umysł na jednej myśli – zemście na swoich oprawcach, którą zrealizuje w wirtuozowskim stylu. Fabuła żadna, ale jak opowiedziana!
W połączeniu najlepszych dla tej historii stylów: stylu Spaghetti Western, charakterystycznego dla Sergio Leone, japońskiej Mangi oraz stylu dalekowschodnich filmów Kung-fu, w formie podzielonej na rozdziały samurajskiej sagi, przeplatane retrospekcjami akty odwetowe kontrapunktują krwawą drogę mistrzyni samurajskiego miecza, przypominając działanie artysty malarza, na naszkicowanym obrazie dopełniającego tło i barwy poszczególnych wątków przez umiejętnie nakładane kolejne warstwy farby, transparentne jak laserunek. Dzięki temu zabiegowi w każdej następnej odsłonie patrząc przez pryzmat doświadczeń bohaterki możemy rozumieć coraz pełniej jej działanie. Film Tarantino jest dziełem, w którym twórca z całym rozmysłem wykorzystując kiczowaty schemat azjatyckiego kina akcji, potrafił go oszlifować jak najpiękniejszy brylant i oprawić w kruszec najwyższej próby. „Kill Bill” jest osobliwym, satyrycznym komentarzem zabarwionym dużą dawką ironii do gatunku, którym reżyser żongluje niczym zręczny cyrkowy kuglarz stosem talerzy z chińskiej porcelany, nie tłukąc przy tym ani jednej sztuki.
Schemat filmu przypomina poemat z podziałem na wersy i strofy, przy czym każdy następny oplata z poprzednim na zasadzie wątku i osnowy tworząc tkaninę o skomplikowanej artystycznej strukturze, której piękno jest w stanie ocenić należycie chyba tylko obdarzony dalekowschodnią mentalnością znawca chińskiej sztuki haftu na jedwabnych wachlarzach. Akcja rozpoczyna się od kilku zdań, które są przyczynkiem obu części tej ignorującej chronologiczny bieg wydarzeń, samurajskiej epopei o konieczności dopełnienia honorowej zemsty. Niespodziewanie, z tego małego nasionka wyrasta potężne drzewo, którego dorodną, w pełni rozwiniętą koronę podziwiać możemy w monumentalnej, finalnej końcowej scenie zbiorowej, w scenografii inspirowanej graficzną sztuką Ukiyoe, gdzie „Czarna Mamba” ściera w proch centurię Yakuzy, łącznie z jej przywódczynią O-Ren Ishii, na którą polowała.
Przypuszczalnie dla widza o europejskim sposobie myślenia, film będzie opowieścią o niczym, nachalnie epatującą niewytłumaczalnymi logicznie brutalnymi aktami przemocy, choć Tarantino w wielu kluczowych momentach akcji skrupulatnie rozstawił znaki mające ułatwić właściwy odbiór jego pomysłu, celowo przerysowując fabułę za pomocą komiksowych ujęć krwawych jatek ze stosami ludzkich szczątków użytych w charakterze dekoracji planu – sceny, z których emanuje okrutna poetyka i piękno jak z japońskiej grafiki.
Nie należy tych obrazów interpretować literalnie i dosłownie, ale przyswajać na równomiernym oddechu, jak jogin, a zrozumienie samo przyjdzie z czasem.