Ci, którzy uwielbiają twórczość Jana Jakuba Kolskiego i zawsze z wielką przyjemnością oglądają „Jańcia Wodnika”, „Historię kina w Popielawach" czy „Jasminum”, po obejrzeniu „Afonii i pszczół” wyjdą z kina wzbogaceni magią tego arcydzieła.
Ten film jest wypadkową najlepszych cech dzieł Kolskiego: cudowności, prostoty, malowniczości, dążenia ku dobru i miłości oraz uporze w odkrywania tajemnicy. Akcja „Afonii...” na początku toczy się leniwie. Jest oparta na oszczędnych gestach, pauzach i niedopowiedzeniach. Wymaga od widza skupienia się na wymowności spojrzeń, mimice twarzy oraz długich, statycznych, niemal „fotograficznych” ujęciach.
Tytułowa Afonia (Grażyna Błęcka-Kolska) prowadzi monotonny żywot. Wszystko ma w nim swoje miejsce i czas, a dni niczym się od siebie nie różnią. Główna bohaterka opiekuje się częściowo sparaliżowanym mężem, Rafałem (Mariusz Saniternik) i nie rozstaje się z małą kamerą, którą nakręca dużym kluczem noszonym na szyi. Afonia filmuje fragmenty otaczającej ją rzeczywistości, którą jest zachwycona i zaciekawiona. Gdy zaczyna kręcić, ujarzmia świat, podporządkowuje go sobie. Chce go w ten sposób ulepszyć i ubarwić. Pewnego dnia pojawia się w nim intruz - Ruski (Andrey Bilanov), który nie daje „oswoić” się kamerze. Prosi Afonię, żeby go nie filmowała. Ale wyłom w mikroświecie kobiety został dokonany. Jedną z najlepszych scen jest ta, w której Afonia wkłada rękę w dziurę w ścianie do pokoju, w którym mieszka Ruski. Mężczyzna dotyka jej dłoni. Potem bohaterka wkłada ją między nogi. Przez wyłom w murze przecisnęła się namiętność i pożądanie, a później wzniosłe, miażdżące uczucie, którym Afonia jest zdumiona i na które nie była przygotowana.
Gdy pojawił się Ruski, świat bohaterki widziany okiem kamery i skoncentrowany wokół opieki nad schorowanym mężem, legł w gruzach. Nieznajomy przybył do domu Afonii, aby zgłębić tajemnicę jej męża, a odkrył miłość, która otworzyła go na nieoczekiwane. Miłość zmieniła wszystko w życiu Afonii. Po tym jak zdradziła Rafała z Ruskim, próbuje tej nowej sytuacji nadać jaki sens, mówi mężowi: „Jestem ja, jesteś ty i jest on. Tak po prostu jest i nie ma co z tym walczyć”. Ale szybko zdaje sobie sprawę, że taki układ jest skazany na klęskę. Na początku bohaterka jest wyciszona, później wpada w histerię, śmieje się i płacze. W końcu się okalecza, bo obiecała Ruskiemu, że gdy wyzna mu miłość, odgryzie sobie język. W fenomenalnej scenie, w której Afonia uświadamia sobie, że Ruski ją zostawił, nie wypowiada ani jednego słowa. Siedzi nieruchomo, a na jej twarzy pojawia się cała galeria uczuć i emocji. Błęcka-Kolska wzniosła się tutaj na wyżyny aktorskiego kunsztu. Poza finałowymi scenami jej gra jest bardzo powściągliwa. Aktorka nie „popisuje się”, nie kokietuje kamery, występuje jakby „obok”, wchodząc w kadr przypadkowo. Świetnie sprawdził się pomysł reżysera, aby Afonia zadeptała swoje cierpienie. Bohaterka przez kilkanaście minut chodzi lub maszeruje po polach i łąkach. Ujęcia te zrealizowane amatorską kamerą są bardzo efektowne.
Rewelacyjnie zagrał w tym filmie Mariusz Saniternik. W roli sparaliżowanego, legendarnego mistrza zapasów, jest niezwykle wiarygodny. Aktor poświęcił się tej kreacji bez reszty. Niekiedy przypominał Anthony'ego Hopkinsa z takich filmów jak: „Instynkt” czy „Wichry namiętności”. Rafał cierpi na zaburzenia mowy i kontaktuje się z Afonią za pomocą nieartykułowanych dźwięków. Ona go rozumie i tłumaczy widzom jego „słowa”. Niesamowite jest to, że pod koniec filmu jego uczucia są tak wymowne, że Afonia nie musi już wyjaśniać, tego co jej mąż chce wyrazić. Natomiast scena, w której Rafał obezwładnia Ruskiego za pomocą cienkiej linki, a potem go dusi, nadawałaby się do filmu z serii o Jamesie Bondzie.
„Afonia i pszczoły” to film z najwyższej półki, wymagający skupienia i ogromnej wrażliwości na piękno przedstawionego świata. Zapewne fani „Wojny polsko-ruskiej” Xawerego Żuławskiego zasnęliby na jego projekcji albo ostentacyjnie ziewali z nudów, ale dla tych którzy uwielbiają ambitne kino realizmu magicznego, oglądanie „Afonii...” będzie bizantyjską, duchową ucztą.