Jest takie powiedzenie, że chcieć znaczy móc. Słowa te potwierdzone zostały przez tysiące zdeterminowanych osób, o których wyjątkowe życiorysy upomniało się również Hollywood. Wystarczy wrócić pamięcią do historii Einara Wegenera, zobrazowanej w poruszającej „Dziewczynie z portretu”, czy nie wartą uwagi produkcję o Grace Kelly – „Grace księżna Monako”. Teraz srebrny ekran upomniał się o historię Florence Foster Jenkins, bardziej znaną jako najgorsza śpiewaczka na świecie. „Boska Florence” w reżyserii Stephena Frearsa to biograficzny film przybliżający głośną karierę kobiety, która mimo braku talentu stała się rozpoznawalna, a na jej koncerty ściągały tłumy. Film jest ciepłą, doprawioną szczyptą dramaturgii komedią o determinacji, uczuciu i oddaniu ukochanej osobie w walce o jej marzenia, tak jak robił to partner artystki, St. Clair Bayfield (jedna z najlepszych kreacji w dorobku Hugh Granta).
Akcja filmu dzieje się w Nowym Jorku w 1944 roku. Trwa II Wojna Światowa, mimo to w odległych od Europy Stanach Zjednoczonych jest prawie nieodczuwalna. Na ulicach pełno wesołych ludzi, a w środowisku miejscowych elit przepych, blichtr i celebracja sztuki. Jedną z lokalnych atrakcji są występy w Verdi Club, którego gwiazdą jest Florence Foster Jenkins. Kariera kobiety jako pianistki została niegdyś zaprzepaszczona przez chorobę, w którą za młodu popadła zarażona przez byłego męża. Florence nie poddała się jednak i rozpoczęła karierę śpiewaczki operowej. Zachęcona oklaskami po swoich występach oraz wsparciem narzeczonego zaczyna wierzyć w swój wielki talent, nagrywać płyty i koncertować. Ukochany stara się wszelkimi dostępnymi środkami uchronić kobietę przed niepochlebnymi recenzjami i poznaniem prawdy. Jednak coraz bardziej zachęcona Jenkins zatrudnia utalentowanego pianistę Cosme McMoona (Simon Helberg), który staje się jej akompaniatorem i postanawia zwieńczyć swoją karierę występem w legendarnym Carnegie Hall. Zdający sobie sprawę z rychłej porażki ukochanej Bayfield, będzie musiał znaleźć sposób na oczarowanie publiki i przekupienie kolejny raz recenzentów. Ale czy taki obrót spraw przy tak szpetnym głosie jest w ogóle możliwy?
Florence Foster Jenkins to jedna z barwniejszych postaci w historii muzyki, która o dziwo wybiła się nie na swym talencie, ale na wierze w swe wątpliwej jakości umiejętności. Postać „divy operowej” parokrotnie zainspirowała już twórców, a historię tej intrygującej postaci można było podziwiać m.in. w sztuce wystawianej na świecie, jak również i w Polsce, pt. „Boska!” autorstwa Petera Quiltera. Film Frearsa podobnie do sztuki Quiltera skupia się na ostatnim roku życia kobiety, przybliżając jej współpracę z Cosme McMoonem oraz ukazując zwieńczający jej karierę występ, w filmie zresztą scena ta jest jedną z najlepszych.
„Boska Florence” opowiada historię, która sama w sobie jest komiczna, mimo to nie skupia się na ukazaniu bohaterki jako rozkochanego we własnym beztalenciu pośmiewiska. Jest to delikatna komedia pozbawiona szyderstwa za to wyzwalająca w widzach ciekawość postaci, która rzeczywiście nie zdaje sobie sprawy z tego, jak śpiewa. Obraz Stephena Frearsa jest komedią, która w wielu momentach przeradza się w dramat, przedstawiający ekscentryczną kobietę po trochu zagubioną w świecie, który dookoła kreuje dla niej ukochany. Jedyne czego chce Florence to muzyka, z resztą ona jest jej motorem napędowym do życia, pokonywania choroby czy przymykania oka na romans narzeczonego. Bohaterka pomimo dziwnych zachowań jest postacią bardzo pozytywną. Empatia, delikatność, a jednocześnie umiejętność postawienia na swoim, cechuje Florence Stephena Frearsa.
Dużo czasu w filmie reżyser poświęca relacji Florence i Bayfielda, których związek, pomimo perturbacji życiowych, jest bardzo ciepły i nadaje obrazowi uroku. Relacja bohaterów i prawdziwość ich uczucia sprawdza się tutaj dużo bardziej niż elementy komediowe. Oklaski za doskonałe wykreowanie tej pary należą się Hugh Grantowi oraz Meryl Streep. Streep w swej roli jest bardzo prawdziwa, gdy trzeba, wywołuje empatię, a zaraz przeradza to uczucie w poirytowanie. Zaskakująca również jest przemiana głosu aktorki, w rzeczywistości pięknego, a na potrzeby filmu poddanego całkowitej metamorfozie w wyjątkowo drażniące piski i jęki. Wielu zwiastuje Meryl Streep kolejnego Oscara za tę rolę, jednak mimo wielkiego talentu, jaki i dobrego przygotowania do roli polemizowałabym, co do nagrody akurat za tę rolę. Owszem, jest dobrze odegrana, ale czy wybitna to już kwestia indywidualnej oceny. W produkcji bardziej błyszczy za to męska część obsady na czele z Hugh Grantem, dla którego rola ta jest jedną z lepszych w karierze. Partneruje mu znany z „Teorii Wielkiego Podrywu” Simon Helberg, wcielający się w zniewieściałego pianistę Cosme, będącego głównym filarem komediowej strony filmu.
„Boska Florence” to kolejny dobry film z Meryl Streep w roli głównej. Rozśmieszy, czasem wyciśnie łzę, a chwilami może nawet zaskoczyć. I choć jak dla mnie reżyser zbyt mało uwagi poświęcił samej madame Jenkins, bardziej skupiając się na jej otoczeniu, to warto sięgnąć po ten film i zaznajomić się z tą postacią, a przede wszystkim na własnej skórze przekonać się, że nie sam talent jest najważniejszy, a śpiewać każdy może. Choć czy powinien…?