Po przeczytaniu pierwowzoru literackiego Andrzeja Stasiuka, na podstawie którego powstał ten film, byłem przekonany o porażce twórców. Powieść „Opowieści galicyjskie” była według mnie za dobra, aby przenieść ją na ekran i nie wierzyłem, że uda się przełożyć realizm magiczny Stasiuka na język filmu. A jednak, „Wino truskawkowe” można uznać za sukces, a ich mamy niewiele w polskiej kinematografii.
Około trzydziestoletni Andrzej ucieka z Warszawy po stracie córki i chce zacząć w Bieszczadach nowe życie. Podejmuje pracę w policji. Praca policji w tym osobliwym miejscu wygląda dość specyficznie, zresztą wszystko tutaj jest trochę inne niż w rzeczywistości jaką znamy. Na terenach upadłego PGR-u życie toczy się powoli, a bohaterowie podchodzą do wszystkiego filozoficznie i ze spokojem. Ludzie głównie piją tytułowe wino truskawkowe, każdy ma jakąś tajemnicę, jakąś ranę na sercu, która nie pozwala normalnie żyć i prowadzi w ramiona alkoholizmu. Andrzej powoli przyswaja sobie realia panujące w tej bieszczadzkiej wsi i poznaje Lubicę, kontrowersyjną Słowaczkę, która uwodzi wszystkich mieszkańców miejscowości. Pomiędzy Andrzejem a Lubicą rodzi się miłość, która to z przyczyn losowych zamiera, a gdy ma się odrodzić, wydarza się coś, co uniemożliwia ich związek na zawsze.
Film opowiedziany jest w konwencji realizmu magicznego, nadaje wydarzeniom na pozór zwyczajnym, pewnej niezwykłości. Pojawiają się duchy, sugestie, że gdy ktoś znajomy umiera odczuwamy to, widzimy znaki, ale są one dla nas nieczytelnie i często je bagatelizujemy.
Od pierwszych kadrów urzekły mnie zdjęcia Tomasza Michałowskiego. Dzięki kunsztowi operatora miałem wrażenie, że Bieszczady to najpiękniejsze miejsce na ziemi, może jest tak faktycznie. Dziwi fakt, że dopiero teraz dostrzeżono i wykorzystano niebanalny talent Tomasza Michałowskiego.
Autor muzyki Michał Lorenc udowodnił, że z formy nie zamierza wychodzić. Może w tym filmie nie ma tak chwytliwej melodii jak „Taniec Eleny” z „Bandyty”, ale swoją fantastyczną muzyką zbudował fantastyczny klimat, bez niej to byłby zupełnie inny film, na pewno słabszy. Moim zdaniem warto nabyć soundtrack „Wina truskawkowego”, by sprawdzić, jak prezentuje się ta muzyka bez obrazu.
Na deser zostawiłem sobie ocenę gry aktorskiej. Zastanawia mnie, jak udało się reżyserowi Dariuszowi Jabłońskiemu zebrać tak fantastyczną obsadę. Jedni z najbardziej znanych i cenionych zza południowej granicy: genialny Jirzi Machacek odtwarzający rolę Andrzeja i piękna Zuzana Fialova wcielająca się w Lubicę. Potem kolejno w mniejszych rolach: Dziędziel, Kosiński, Radziwiłłowicz, wymienieni aktorzy wznieśli się na wyższy poziom niż ten, który znamy z ich dotychczasowych ról. Należy także zwrócić uwagę na aktora grającego Zalatywója – Marka Litewkę. Musiał czekać do sześćdziesiątki, by ktoś odkrył jego talent. Tylko ignorant przejdzie obojętnie obok gry Macieja Stuhra. Mimo tego, że rola jest epizodyczna, stworzył jedną z najlepszych kreacji alkoholika w polskim kinie, może ustępuje tylko Krzysztofowi Stroińskiemu, który wcielił się w postać Metyla w „PitBullu” Patryka Vegi.
Dla mnie „Wino truskawkowe” to piękna, momentami smutna, momentami wesoła, stawiająca trudne metafizyczne pytania i szalenie wciągająca bajka. Oglądając film zapomniałem na 100 minut o problemach codzienności i oderwałem się od zgiełku goniącego za pieniądzem świata. Po wyjściu z kina, kiedy zobaczyłem zabieganych ludzi, dziwiłem się, gdzie podziali się spokojni bohaterowie filmu duetu Jabłoński-Stasiuk. Bardzo gorąco polecam wszystkim.