Wielu miłośników kina uważa, że najlepsze polskie komedie powstawały w czasach PRL-u. Ówczesna rzeczywistość była wystarczająco smutna i przygnębiająca, toteż niektórzy postanowili ją wyśmiewać. Jedną z takich osób był Stanisław Bareja – kultowa postać rodzimej kinematografii.
„Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” ukazuje absurdy życia w Polsce lat 70. Wątkiem przewodnim jest historia Krzakoskiego (Krzysztof Kowalewski) – dyrektora podupadającego przedsiębiorstwa, usiłującego przyłapać żonę (Ewa Wiśniewska) na zdradzie. Dzieje się tak dlatego, gdyż Krzakoski będzie ojcem dziecka Danusi (Ewa Ziętek) – córki pewnej ważnej osobistości. Cwany dyrektor postanawia wykorzystać tę „okazję” do uratowania własnej posady.
Bareja był mistrzem w ukazywaniu PRL-owskiej codzienności w krzywym zwierciadle. W „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” reżyser zawarł wiele uszczypliwych komentarzy odnośnie tego ustroju. To właśnie one stanowią najmocniejszy punkt filmu, to one najbardziej bawią widza. Dziś niektóre sytuacje mogą wydawać się niedorzeczne, jednak należy pamiętać, że wówczas było to samo życie (np. rewelacyjny monolog o „łatwym” połączeniu do pracy). Niesamowite, że ktoś miał odwagę i ochotę pokazać to w sposób tak uszczypliwy i humorystyczny.
Duch epoki PRL-u podkreślony został także poprzez umiejętne wplecenie w otoczenie socjalistycznych haseł propagandowych (scenografia: Allan Starski). W wielu przypadkach owe frazesy nie wymagały komentarza, jednak niektóre stały się punktem wyjścia do zabawnych rozmów i drwin.
Niestety obraz Stanisława Barei słabo prezentuje się pod względem fabularnym. Główny wątek jest mało interesujący, a dzięki przemieszaniu go ze wspomnianymi pobocznymi scenami, sprawia wrażenie chaotycznego. Kuleje zatem scenariusz, stworzony przez samego reżysera oraz Stanisława Tyma. Ponoć cenzura odcisnęła tutaj bardzo wyraźnie swoje piętno i dlatego właśnie scenariusz prezentuje się nie najlepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że zwłaszcza w początkowej fazie filmu, z ekranu powiewa nuda.
Osobiście „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” zapamiętałem dzięki pojedynczym, znakomitym scenom i to właśnie za nie cenię tę produkcję. Co ciekawe, wiele osób ma odmienne typy na największy PRL-owski absurd ukazany w filmie Barei, co niejednokrotnie rodzi interesujące dyskusje. Dobrze, że wraz z upływem czasu projekcji, tych absurdów na ekranie pojawia się coraz więcej. Jak wspomniałem, to przede wszystkim one czynią z tego obrazu komedię. A główną historię można sobie darować.