Muszę przyznać, że kampania reklamowa najnowszej produkcji ze stajni Marvela przeszła najśmielsze oczekiwania. Jej twórcy powinni otrzymać reklamowego Oscara za to, w jaki sposób zaczęli przekonywać do tego filmu nie tylko widzów zaznajomionych z komiksowym uniwersum, ale i tych, którzy wcześniej nie wiedzieli, kim jest Deadpool. Główną dominantą w kampanii był oczywiście nieprzyzwoity humor, tak bardzo pasujący do głównego bohatera obrazu. I wprawdzie na początku miałam spore wątpliwości co do faktu, że Wadem Wilsonem znowu zostanie Ryan Reynolds, w poprzednim filmie nie przekonał mnie do siebie, jednak studiu należą się brawa za konsekwencję, przynajmniej nie postanowili zmieniać aktora, który już wcielił się w tę postać, tak jak zrobili to w przypadku Gambita. A sam Reynolds tym razem dał z siebie wszystko i trzeba przyznać, że idealnie pasuje do roli nieobliczalnego pseudobohatera.
Wade Wilson zakochuje się – i to nie w byle kim, bo w kobiecie, która potrafi znieść jego specyficzne poczucie humoru. Miłosna sielanka nie trwa jednak długo, bohater dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Wilson nie chce widzieć, jak jego ukochana cierpi, dlatego postanawia poddać się eksperymentalnemu i nielegalnemu leczeniu. Nie wie jednak, że ta decyzja nie tylko zmieni jego życie, ale i jego samego.
„Deadpool” opowiada o tym, jak powstał ten przedziwny i niebezpieczny charakter. Jednak film różni się od większości ostatnich marvelowskich i fokowych produkcji – tutaj przestały obowiązywać jakiekolwiek reguły. Bardzo dobrym posunięciem okazały się odwołania i połączenie tej produkcji z innym obrazem – „X-Menami”. Wprawdzie mutanci nie dostają zbyt wiele czasu ekranowego, ale na pewno nie da się ich nie zauważyć. Oczywiście trzeba znać produkcje o X-Menach, by zrozumieć większość odwołań i żarcików głównego bohatera, ale zapewne spore grono osób, które wybrało się na „Deadpoola” zna także filmy o mutantach. Jeśli nie, warto nadrobić tę zaległość.
Deadpool to specyficzny bohater – z nikim się nie cacka, robi, co mu się podoba, dąży do celu po trupach i to dosłownie, nie w przenośni. Dlatego, jeśli wolicie humor rodem ze „Strażników Galaktyki” czy „Ant-Mena” ten z „Deadpoola” może się dla was okazać za ciężki. Prawda jest taka, że nie każdemu podoba się czarny humor, mnóstwo krwi i latających członków czy seksitowskie żarty. Ale taki jest bohater tego komiksu i twórcy kinowego obrazu, postanowili go wiernie odmalować. I wyszło im to znakomicie.
Jak już pisałam wcześniej, Ryan Reynolds nareszcie sprawdził się w tej roli. Był Deadpoolem pełną parą i nie można mu zarzucić żadnego błędu. Wczuł się w rolę, widać, że doskonale wie, co i jak ma robić. To pierwszy film z tym aktorem, gdzie Reynolds pokazał, że potrafi grać.
Niestety nie jest to produkcja idealna. O ile humor, aktorstwo i rewelacyjnie dobrana ścieżka dźwiękowa zasługują na największe zachwyty, o tyle sama fabuła niekoniecznie. Zwłaszcza wyolbrzymiony i miejscami bardzo kiczowaty wątek miłosny. I o ile można się doszukiwać ironii w tym wszystkim, co się dzieje na ekranie, historia i motywacje nie przekonują. Można było pójść jakimś innym, mniej romansowym, torem. Wtedy cała historia nie byłaby taka naiwna, nieważne czy zamierzenie, czy nie.
Pomimo tej drobnej wady, jedno jest pewne – na ten film trzeba się wybrać. Oczywiście mam tutaj na myśli osoby, które lubują się w ekranizacjach komików i niewybrednych żarcikach. Dobra zabawa gwarantowana. Zresztą ma powstać druga część, która powinna być jeszcze bardziej szalona.