Oscary, Oscary i po Oscarach. Nadszedł natomiast czas, by ocenić wybór „Akademików”, przyglądając się wielokrotnie nieco kontrowersyjnym laureatom. Czy rzeczywiście to właśnie „Operacji Argo” należało się główne wyróżnienie, a nie np. recenzowanemu „Życiu Pi”? Śmiem twierdzić, że wątpię. Nowy film Anga Lee to prawdziwe wizualne arcydzieło z solidnymi scenariuszowymi podstawami.
„Życie Pi” w reżyserii Anga Lee to niezwykła historia Pi Patela, który jako jedyny wychodzi cało z katastrofy na morzu i przeżywa niesamowitą przygodę. Jako rozbitek nawiązuje głęboką przyjaźń z innym ocalonym – tygrysem bengalskim...
„Życie Pi” Anga Lee to obraz niezwykły, zapadający na długo w pamięć widza. Reżyser umiejętnie kreuje filmową baśń, wprowadza ożywienie natury i personifikację zwierząt. Dzięki niepowtarzalnym, barwnym, nasyconym kolorom, ujęciom przedstawia piękno oraz pewną mityczność, różnorodność i zagadkowość otaczającej nas natury. Lee przypomina nam jak piękny i zjawiskowy jest świat wokół nas, powinniśmy niczym główny bohater dziękować Bogu za każdą chwile naszego życia. Matka Gaja odgrywa bowiem w „Życiu Pi” pierwszoplanową rolę, potrafi być jednocześnie kobietą urzekającą pięknem, co nieprzejednaną i szalenie niebezpieczną. Pod pewnymi względami nowe dzieło Anga Lee przypomina niezapomniany „Avatar”, jednak w przeciwieństwie do obrazu Camerona zawiera w sobie niezwykle intrygujący i ciekawy scenariusz, pełen moralizatorstwa, podtekstów i metafor dotyczących różnych sfera życia człowieka. Reżyser przez cały seans serwuje nam motto z powieści Hamingwaya - „Stary człowiek i morze”, że „człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. Pi w heroiczny sposób walczy z naturą i samotnością, wpisując się w kanwę bohaterów takich jak Robinson Crusoe czy Chuck Noland z „Cast away” Roberta Zameckisa. Każda z tych postaci w pewnym punkcie swojej drogi i samotności potrzebuję przyjaciela, jakim dla Pi jest tygrys Richard Parker. „Życie Pi” przewyższa jednak obie wspomniane produkcję fenomenalną narracją oraz prawdziwą wizualną ucztą, znaną widzom co najwyżej z pokazowych filmów w sieci kin Imax. Obraz pozostawia jednak w sobie pewien niedosyt, spowodowany niejasnością co do prawdziwości historii Pi Patela.
„Życie Pi” najlepiej przemawia obrazami, problem objawia się w nieco sztucznych, zbyt patetycznych dialogach, które momentami są wyłącznie pustymi, wymaganymi wstępami do kolejnych zachwytów nad obrazami płynącymi z ekranu. Od arcydzieła film Lee dzieli również brak chemii z głównym bohaterem, który długimi okresami jest wyłącznie tłem dla pełnej intensywnych barw przyrody. Dlaczego niemal cały seans nie potrafimy z zapartym tchem i przerażeniem przyglądać się losom bohatera? Powodów może być kilka. Pierwszy z nich może wynikać z pewnego ograniczenia zagłębienia się w psychikę Pi na poczet dopracowania efektów specjalnych. Powodem może być również pewien brak charyzmy, wystarczającego talentu i doświadczenie ze strony Suraja Sharma, momentami zbyt zachowawczego i przewidywalnego.
Zdecydowanie na uwagę zasługują niesamowite, pełne przepychu i polotu, błyskotliwie zmontowane i nakręcone z niezwykłym pietyzmem efekty specjalne, które bazują na starej zasadzie kina pozytywnych odczuć, piękna kolorów, podkręcania i urozmaicania natury. Trudno zapomnieć również o filmowej kołysance oraz palecie dźwięków urozmaicających wydarzenia na ekranie.
„Życiem Pi” Ang Lee udowodnił, że posiada równie wspaniałą i nieokiełznaną wyobraźnie, co wizjonerzy kina tacy jak James Cameron czy Peter Jackson. Jednak to ideału, nakręcenia prawdziwego kinowego arcydzieła, wpisującego się w historię kinematografii, zabrakło mu perfekcyjnego scenariusza lub po prostu zwiększenia nacisku na przybliżenie natury ludzkiej. Mimo wszystko, „Życie Pi” to kino najwyższych lotów, które mogłoby służyć swoim pozytywnym przekazem do leczenia depresji. Czy Akademia Oscarowa dokonała słusznych wyborów? Historia pokaże.