Trzy różne historie, trzy miejsca, trzy czasy i trzy kobiety, których losy splotą się w poszukiwaniu szczęścia i miejsca w świecie. Każda z nich, mimo że praktycznie dzieli je wszystko, w trakcie „Godzin” próbuje znaleźć sens swego istnienia, by ostatecznie stanąć przed wyborem – żyć czy umrzeć.
Clarissa pracuje w nowojorskim wydawnictwie. Virginia pisze powieści. Laura, jak przystało na przykładną żonę, zajmuje się domem. Każda z nich żyje w innym czasie i innym miejscu, a mimo to ich losy łączą się. Spaja je nie tylko powieść Virginii Woolf, ale i chęć odnalezienia siebie.
Mimoże „Godziny” opowiadają o kobietach, poruszają strunę egzystencji ważną nie tylko dla tak zwanej płci pięknej, ale dla człowieka ogólnie. Trzy różne kobiety, z zupełnie innych czasów, połączone dziełem literackim, próbują znaleźć własną drogę choćby za cenę cierpienia najbliższych im osób. Chcą odnaleźć siebie. Ile bowiem człowiekowi daje życie dla innych, życie dla ich przyjemności? Czyje to życie, czyje szczęście? Czy taka egzystencja, po prawdzie nie na własny rachunek, może dać człowiekowi (nie tylko kobiecie, co udowadnia postać Petera) spełnienie? Pewnie nie, ale podjęcie walki o siebie jest o wiele trudniejsze, tym bardziej, że podjęcie walki czasami oznacza śmierć.
Poza tym, co ważne, wybór własnej drogi niesie ze sobą wiele konsekwencji. Cierpienie bliskich, wyobcowanie, śmierć w oczach tych, których się kocha. Żaden z wyborów nie jest łatwy, jednak człowiek jest naznaczony wolnością i ma prawo wyboru, jest mu ono nadane wręcz z góry. Do tego trzeba pamiętać, że życie w mentalnej klatce, tak czy inaczej niesie śmierć - fizyczną lub emocjonalną.
Akcja „Godzin” toczy się niespiesznie, wręcz leniwe. Momentami przyspiesza, by za chwilę ponownie zwolnić. Takie nierówne tempo może nużyć, może drażnić. Między innymi przez taki właśnie sposób prowadzenia historii film Stephena Daldry'ego jest w odbiorze niełatwy. Do tego dochodzi główny, można by rzec, psychologiczny wątek, czyli wspomniane wcześniej pytanie o sens własnego istnienia. To wszystko sprawia, że „Godziny” są filmem trudnym i ambitnym, wymagającym skupienia.
Niewątpliwym atutem obrazu, prócz egzystencjalnej tematyki, są kreacje aktorskie. Meryl Streep i Julianne Moore wypadają zdecydowanie lepiej niż dobrze. Na plan pierwszy wysuwa się jednak Virginia Woolf genialnie zagrana przez Nicole Kidman. Trzeba przyznać, że aktorka do roli pisarki zmieniła nie tylko fizys, ale wręcz z wniknęła w jej rodzące się szaleństwo, swoiste cierpienie i egzystencjalne rozterki. Widać to w każdym jej ruchu, w wyrazie twarzy, w gwałtowności, w demonstracyjnej apatii i alienacji. Na wyróżnienie zasługują również Ed Harris oraz Toni Collette, która wyśmienicie zaprezentowała mieszankę emocji zdominowaną lękiem i zagubieniem, ale jednocześnie trzymaną w ryzach amerykańskiego „I'm fine”.
„Godziny” Stephena Daldry'ego to nie jest proste kino. Nie można przyglądać się życiu bohaterek z boku, nie angażując się w nie. Polecam, nawet bardzo, ale tylko wtedy, kiedy można pozwolić sobie na uważne, pełne skupienia śledzenie „Godzin”.