Kiedyś zastanawiało mnie, dlaczego Japończycy nie lubią amerykańskich produkcji filmowych, a niektóre potrafią wręcz zbojkotować. Po zobaczeniu filmu „Dragonball: Ewolucja” przestałem nad tym myśleć i gdybym mógł, to sam zrobiłbym wszystko, aby filmu, który powstał na podstawie mangii Akiry Toriyamy, nie pokazywano nikomu, kto jest fanem przygód Songo, Genialnego Żółwia, Szatana Serduszko czy Vegety. Tym, którzy tych przygód nie znają, również oszczędziłbym straconego czasu. To, co zrobili z tym filmem amerykańscy producenci i James Wong, jest niemal równe profanacji grobu! Ale żeby nie być gołosłownym…
Film opowiada historię Goku, który w dniu 18-tych urodzin (sic!) dostaje w prezencie od swojego dziadka czterogwiazdkową smoczą kulę. Jeszcze tego samego wieczoru dziadek Goku ginie z ręki Lorda Piccolo, który po dwustuletnim śnie został przebudzony i postanawia za pomocą smoczych kul zniszczyć planetę. Oczywiście powstrzymać może go tylko Goku, ale zanim to się stanie musi odbyć trening pod okiem Roshiego, mentora i przyjaciela jego dziadka.
Fabułę przedstawiłem w najprostszym skrócie, gdyż praktycznie wszystkie drogi prowadzą do jednego, walki z Lordem Piccolo. Pierwsze, co się ciśnie na myśl w trakcie oglądania filmu, to dlaczego Goku jest taki stary? Dlaczego Roshi wygląda tak młodo i nie ma skorupy na plecach? Dlaczego Bulma wyglądem przypomina naprawdę gorszą wersję Lary Croft? No i wreszcie, dlaczego Lord Piccolo wygląda tak, jakby wyszedł dopiero co z kąpieli błotnej? Na te pytania zapewne nikt nie uzyska sensownej odpowiedzi. Mimo że manga i anime nie miały głębszego przesłania ( w końcu też chodziło przede wszystkim o walkę) to miały swój specyficzny klimat i, bądź co bądź, charakterystycznych bohaterów, którzy poruszali się w nie mniej charakterystycznym świecie. W filmie tego nie uświadczymy. Więcej nawet, postacie są całkowicie różne od japońskiego pierwowzoru, a świat wykreowany przez Jamesa Wonga to krzyżówka „American Pie” z „Kronikami Ridiccka” i bardzo subtelną domieszką „Indiany Jonesa”. Świat Dragonballa zawierał w sobie masę przedziwnych stworzeń, od dinozaurów po gadające świnki. Humor również był bardziej subtelny, a przy tym niezwykle sprośny, czyli typowy dla japońskich produkcji, a tego zabrakło w wersji amerykańskiej, co swoją drogą jest dziwne, gdyż na tego rodzaju humorystyce bazuje 60 procent amerykańskich produkcji kinowych i telewizyjnych.
Oczywiście gra aktorska w żaden sposób nie dźwiga poziomu filmu. Justin Chatwin ni w ząb nie pasuje do roli Goku, sam nie prezentując zbyt wielu talentów. On tylko jest, niczym Clint Eastwood w swoich najlepszych filmach prezentuje ten sam zestaw min, a właściwie to tylko jedną i to niezwykle głupkowatą. Resztę aktorów równie dobrze można by wygenerować komputerowo, przynajmniej widać by było, że ktoś w tym filmie stara się grać. Sceny walk nie dorównują nawet tym z filmów z Chuckiem Norrisem, a efekty specjalne…
Niestety, ale „Dragonball: Ewolucja” przypomina bardziej kino klasy B z tanią fabułą, grą aktorską, efektami specjalnymi i montażem. Z pewnością będzie on jednym z głównych kandydatów do Złotych Malin i najgorszego filmu tego roku. Nawet patrząc przez pryzmat nieznajomości oryginału, ciężko jest się doszukać jakichkolwiek pozytywów. Chociaż jeden na pewno jest. Po obejrzeniu filmu chce się koniecznie jeszcze raz zobaczyć anime, aby jak najszybciej wymazać dzieło Jamesa Wonga z pamięci. A okazja ku temu jest nie byle jaka. Japończycy widząc, co się święci postanowili odnowić całą serię „Dragonball Z” (tytułując ją „Dragonball Kai”), w której odnawiają kreskę, skracają sceny walk i dodają kilka nowych wątków do znanej już wszystkim produkcji. Dzięki Bogu przynajmniej oni mają rozum na miejscu.