„Strażnicy galaktyki” Jamesa Guna jest filmem bardzo odmiennym od aktualnie będących na topie poważnych, pompatycznych produkcji sci-fi. Wszechobecny żart jest nie tylko wyczuwalny w doborze obsady – Diesel jako Groot, czy Bautisa jako Drax, lecz również uwidoczniony został w gestach i symbolice. Ta pełna jest nawiązań do przeszłości, do wspomnień kotłujących się w głowie samego twórcy oraz głównej postaci granej przez aktora (Jason Pratt). Pierwszy odpowiedzialny za stworzenia atmosfery, drugi – za rozbawianie i wzruszanie widza – obydwoje spełniają swoją rolę.
Najważniejszy jest magnetofon. W postępowej galaktyce, wiedza o tym urządzeniu dawno wymarła, jednak Peter Quill wciąż z powodzeniem odtwarza na nim swoje ulubione utwory. Bohater, razem z grupą innych najemników – Groot, Drax, Rocket i (seksowna) Gammora - jak „syf” rzucany w podstawówce, odbijają się od jednego do drugiego galaktycznego przyczółka, próbując rozwiązać sprawę tajemniczego artefaktu. Muzyka z oldschoolowego urządzenia Quilla ubarwia poczynania ekipy, nadając im odpowiedni ton. Przez swój wiek – kawałki z lat 80 - jest nierozpoznawana przez innych kosmitów. Młodsi odbiorcy prawdopodobnie również będą mieć problemy ze skojarzeniem starych nut. Czyżby reżyser chciał tym coś zamanifestować? Jeśli tak, to wycieczki do przeszłości tworzone są ze świadomością praw, jakie obowiązują we współczesnym kinie, dlatego oprócz retro elementów, pojawi się również wiele scen cieszących oko.
Przywołany wcześniej Jason Pratt, jako Quill jest ciekawie, nieoczywisty w swoich pozach i mimice. Wyraz twarzy, mówiący: „Mam odpowiedź na wszystko, - jesteś głupi” w konfrontacji z reakcjami reszty ekipy jest rozbrajający. Bo chodź wszyscy współpracują, to i tak każdy po trochu swoją „rzepkę sobie skrobie” i gra do własnej bramki. Świetny jest również Bradley Cooper jako Rocket. Jego pełen emocji głos jest tak wyrazisty, że tchnął niepowtarzalny charakter w postać zwariowanego szopa.
Inwestycja Marvela w Jasona Gunna była strzałem w dziesiątkę. Chodź jego poprzednie filmy gwiazd nigdy nie sięgały - i fabularnie, i budżetowo – to tutaj twórca popisał się odpowiednią wrażliwością i sentymentalizmem do starszego kina sci-fi. Uznane za wymarłe elementy, zostały przywrócone na nowo, tworząc zarazem dość skromny, ale jednak, hołd dla kina, którego świetność wygasła kilkadziesiąt lat temu.