Recenzja „Barbenheimera” nie byłaby kompletna bez analizy jej drugiej, mroczniejszej strony i to właśnie najnowszy film Christophera Nolana wychodzi z tego pojedynku zwycięsko – „Barbie” jeszcze przed lipcową premierą przez wielu analityków była oceniana jako letni hit kinowy o komediowym zabarwieniu, który ma szansę przypaść do gustu większości, więc popularność pierwszego filmu aktorskiego o jednej z ikon amerykańskiej popkultury nie powinna nikogo dziwić. Po drugiej stronie ringu, w przeciwległym narożniku znajdowała się trzygodzinna biografia ojca bomby atomowej o zaostrzonej kategorii wiekowej i zdecydowanie cięższej atmosferze – nie przeszkodziło to jednak „Oppenheimerowi” zostać drugim najbardziej kasowym obrazem w historii kinematografii z kategorią wiekową „R” (zaraz za „Jokerem” z 2019 roku) i najlepiej zarabiającą filmową biografią po „Bohemian Rhapsody” z 2018 roku, za którą wcielający się w Freddie’ego Mercury’ego Rami Malek otrzymał statuetkę Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. W pewnym sensie brytyjski reżyser miał przed sobą do wykonania prawdziwą „mission impossible” – jego ostatnie dzieło rywalizowało o widzów pośród mocnej konkurencji szukającej latem lekkostrawnej rozrywki (wliczając w to siódmy rozdział M:I o przygodach Ethana Hunta i nieoczekiwany sukces „The Sound of Freedom. Dźwięku wolności”), do tego doszedł strajk aktorów, którzy nie mogli uczestniczyć w jakichkolwiek działaniach promocyjnych (część z nich opuściła nawet czerwony dywan) i prawdopodobnie celowo zaplanowana premiera „Barbie” Grety Gerwig przez Warner Bros. w dzień debiutu „Oppenheimera”, czyli mocna odpowiedź studia na wcześniejsze nieporozumienia z Nolanem. Gdyby się dobrze zastanowić, to w pewnym sensie zarówno „Barbie”, jak i „Oppenheimer” zdają się mówić nam o tym samym – męskiej toksyczności niszczącej dotychczasowy porządek świata, ale każda produkcja robi to na inny sposób, ukazując przeciwstawne perspektywy. Czyżby więc przygody stereotypowej Barbie i hollywoodzka biografia współczesnego Prometeusza to awers i rewers tego samego medalu, przyznanego latem obu filmom przez publiczność na całym świecie?
Najnowszy film Christophera Nolana to opowieść o narodzinach zła i historia życia jego ojca Roberta J. Oppenheimera od czasów studenckich zaczynając – rozgrywająca się na przestrzeni około czterech dekad od lat 20. XX wieku fabuła śledzi rozwój kariery genialnego fizyka, inicjację „Projektu Manhattan”, poprzez intensywne lata pracy nad bombą atomową w Los Alamos, zwieńczone testem nuklearnym „Trinity” (pierwszą eksplozją atomową w dziejach), aż do jego okresu działalności w roli głównego doradcy Komisji Energii Atomowej po zakończonej wojnie. Brytyjski reżyser adaptując liczącą aż 700 stron książkę „Amerykański Prometeusz: Triumf i tragedia Roberta Oppenheimera” postanowił jednak zerwać z linearnością ukazywanych wydarzeń, osadzając akcję na kilku raz po raz zderzających się płaszczyznach czasowych – kolejne etapy życia protagonisty jak te ukazujące niezdarność młodego Oppenheimera w laboratorium przeplatane są historią prowadzącą do stworzenia pierwszej bomby atomowej „Projektu Manhattan”, czy starciem głównego bohatera z zarzucającą mu komunistyczne powiązania komisją w 1954 roku i wreszcie odbywającym się w 1959 roku przesłuchaniem przez amerykański senat kandydującego na urząd sekretarza handlu Lewisa Straussa, początkowo ukazywanego jako sojusznika, później jako głównego rywala Oppenheimera w walce o kontrolę nad polityką nuklearną USA w powojennej rzeczywistości. Film jednak nie jest typową biografią – reżysera bardziej od podręcznikowych faktów interesuje sama postać słynnego naukowca z naciskiem na jego psychikę i pokłosie jego działań w kategoriach moralnych, które jest z kolei punktem wyjścia do filozoficznych rozważań na temat mrocznej natury istoty ludzkiej. Czy człowiek przychodzi na świat po to, by stać się personifikacją śmierci i siać zniszczenie?
Osiemnaście lat temu sukces książki „Amerykański Prometeusz” był wręcz natychmiastowy – na koncie autorów Kaia Birda i Martina J. Sherwina szybko pojawiła się prestiżowa statuetka Pulitzera, a wkrótce w ślad za nią również pierwsze spekulacje dotyczące przeniesienia historii na kinowe ekrany i możliwe nazwiska filmowców do objęcia reżyserskiego stołka, z których najbardziej znane to Sam Mendes i Oliver Stone. I chociaż lata później projekt dotarł ostatecznie do Christophera Nolana za sprawą jego producenta Charlesa Rovena, to brytyjski twórca wyznał, że już wcześniej myślał o biografii słynnego fizyka, a pomysł podrzucił mu Robert Pattinson tuż po zakończeniu zdjęć do obrazu „Tenet” jako pożegnalny podarunek – gwiazdor nowego „Batmana” podarował Nolanowi tomik z przemówieniami Oppenheimera z lat 50. ubiegłego wieku wygłoszonymi już po zbombardowaniu Hiroshimy i Nagasaki, ukazujące wewnętrzną walkę myśli geniusza i dylematy natury moralnej, które zainspirowały reżysera do zgłębienia psychiki człowieka zarówno przed, jak i po historycznych wydarzeniach. Produkcja nie tyle ponownie rozpala dyskusję, co przedstawia z bliska Oppenheimera sporej części widowni, która nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wyglądały nie tylko kulisy prac odpowiedzialnych za „Projekt Manhattan”, ale także jak potoczyło się życie lidera tego zespołu. Nolan przedstawia nam bohatera jako buntownika, któremu trudno dogadać się ze światem, uciekając od ukazywania wszystkich najważniejszych życiowych decyzji i momentów Roberta Oppenheimera i wybierając tylko te, które (w jego mniemaniu) ukształtowały go jako znanego większości „ojca bomby atomowej”. Co ważne postać nie jest w żaden sposób gloryfikowana, wybielana, czy nawet usprawiedliwiona – widzowie niczym ława przysięgłych na podstawie otrzymanych faktów samodzielnie dokonują osądu czynów.
Jeszcze zanim najnowszy obraz Christophera Nolana trafił do kin, sam twórca zapowiadał, że kluczowe i najbardziej spektakularne sceny w „Oppenheimerze” powstały bez użycia CGI, co w kinie mainstreamowym jest dziś rzadkością. Znając jednak osobowość filmowca (który nie używa smartfona, jego komputer nie jest podłączony do internetu, a scenariusze woli dostarczać aktorom osobiście) ten fakt nie powinien dziwić fanów brytyjskiego reżysera – w rzeczywistości film jest niemal pozbawiony efektów specjalnych, które powstałyby w komputerze, zastępując je rekwizytami, manekinami i efektami praktycznymi (które zresztą sprawdziły się w innym lipcowym blockbusterze – najnowszej odsłonie „Mission Impossible”). Zamiłowanie filmowca do robienia rzeczy w staromodny sposób i niechęć do technologii w życiu zawodowym wykracza jednak poza to, co widzowie dostrzegają na ekranie – Nolan po prostu nie chce angażować się w technologie, aby zachować koncentrację i móc skupić się na swojej pracy bez rozproszenia uwagi. Dla niektórych zapewne sporym zaskoczeniem może być fakt, że nawet scena testu Trinity powstała bez użycia techniki VFX. Jak tłumaczy sam Nolan: „Odtworzenie Trinity bez użycia efektów komputerowych było ogromnym wyzwaniem. Andrew Jackson, czuwający nad efektami, sprawdzał, w jaki sposób możemy praktycznie stworzyć wiele elementów, od fizyki kwantowej do samego testu i odtworzenia Los Alamos w Nowym Meksyku”. Wysyłając scenariusz do Andrew Jacksona podkreślił, że muszą znaleźć sposób na wejście do głowy bohatera, by zobaczyć świat tak, jak on go widzi i znaleźć sposób w jaki bohater wyobraża sobie cały świat kwantowy z poruszającymi się atomami i falami energii. Wyzwaniem, którego chciał się podjąć było ukazanie tego wszystkiego bez użycia CGI, co w efekcie powoduje, że całą historię traktujemy niezwykle poważnie, niczym sztukę dramatyczną wystawianą dla nas na żywo.
Porównanie do spektaklu teatralnego nabiera większego sensu jeśli spojrzymy na film pod kątem gry aktorskiej, chociaż „Oppenheimer” to tak naprawdę „one man show”, w którym niezaprzeczalnie błyszczy Cillian Murphy, dając najlepszy w swojej karierze popis umiejętności aktorskich. Irlandzki aktor ma z deskami teatru zdecydowanie więcej wspólnego, jeśli spojrzymy na początki jego scenicznego doświadczenia – debiutował w 1996 roku w sztuce „Disco Pigs” Edny Walsh, który wspomina Murphy’ego jako enigmatycznego mężczyznę, który potrafił przykuć uwagę widzów. Nie powinien zatem dziwić fakt, że jego kariera aktorska ruszyła z kopyta, a wkrótce posypały się kolejne teatralne propozycje. Mam wrażenie, że gwiazdor „Śniadania na Plutonie” czerpie garściami ze swojego wczesnego doświadczenia, a operator kamery sprytnie to wykorzystuje przy licznych i długich zbliżeniach na twarz aktora, by w pełni uchwycić jego emocje i wszelkie, nawet najdrobniejsze niuanse twarzy – doskonale potrafimy wyłapać targające nim wątpliwości i rozszyfrować niewypowiedziane myśli, składające się na głębię psychologiczną jego bohatera. Drugą porywającą kreację stworzył Robert Downey Jr., który jest filmowym antagonistą tej historii – by jeszcze bardziej podkreślić tę zależność Nolan przedstawia perspektywę tytułowego protagonisty w kolorze, natomiast Lewisa Straussa jedynie w czerni i bieli. Downey Jr, który obawiał się utraty swoich zdolności artystycznych po występach w Marvelu może spać spokojnie – jego elektryzujące monologi przeplatają się z punktem postrzegania świata przez Oppenheimera, kreując spójny i kompletny obraz genialnego fizyka od wewnątrz i zewnątrz. Na uwagę zasługuje również Emily Blunt w roli Kitty, żony głównego bohatera, której kilka chwil przez komisją z pewnością zapadnie wam w pamięć.
Muzykę instrumentalną stworzył Ludwig Goransson, a próbkę jego pracy mogliśmy usłyszeć już w pierwszym trailerze filmu, który zadebiutował na początku maja 2023 roku. To nie pierwsze spotkanie szwedzkiego kompozytora z brytyjskim reżyserem, bowiem panowie spotkali się już w przeszłości przy pracy nad filmem „Tenet” z 2020 roku. Tym razem Goransson był początkowo przytłoczony skalą i ogromem najnowszego przedsięwzięcia, które okazało się być dla niego nie lada wyzwaniem – nigdy bowiem nie tworzył score’u, który ilustrowałby wewnętrzne przeżycia i rozterki tylko jednego bohatera, a sam Nolan nie określił w żaden sposób brzmienia swego nowego dzieła, dając tym samym muzykowi wolną rękę z jednym wyjątkiem: motyw Roberta Oppenheimera miały reprezentować skrzypce, których dźwięk według reżysera doskonale odzwierciedlał skomplikowaną osobowość fizyka. To właśnie ten instrument stał się punktem wyjścia do stworzenia soundtracku, do pracy nad którym Goransson zaprosił swoją żonę Serenę, skrzypaczkę i wspólnie zaczęli eksperymentować – mimo, iż „Oppenheimer” to film epoki i szwedzki kompozytor zadbał o odpowiednią instrumentalizację, to jednocześnie chciał oddać ponadczasowość ilustracji muzycznej wykorzystując do tego celu tradycyjną orkiestrę i syntezatory: soundtrack otwiera bogactwo instrumentów od smyczkowych, poprzez harfę i fortepian (sekwencje dotyczące początków kariery), aż po cięższe basy w drugiej części filmu, gdy ton obrazu zmienia się na mroczniejszy. Świadomym wyborem było także porzucenie perkusji, by uniknąć militarystycznego tonu na rzecz odgłosów, które wytworzą poszczególne dźwięki symulujące zderzenia i wstrząsy – przykładem niech będzie gra wiolonczelistki w stylu „col legno” w sekwencjach z reaktorem jądrowym.
WYDANIE BLU-RAY
„Oppenheimer” debiutuje na rynku nośników fizycznych w Europie i Polsce cztery miesiące po swojej premierze kinowej w iście bombowym wydaniu, dokładnie jeden dzień później, niż jego data premiery w płatnych serwisach VOD – jeszcze w czasie pandemii koronawirusa Christopher Nolan zasłynął jako przeciwnik platform streamingowych; to właśnie wtedy reżyserowi nie spodobała się polityka hybrydowych premier, na którą stawiało wówczas studio Warner Bros. i przeniósł swój najnowszy projekt do Universala, który musiał zaakceptować okienko dystrybucji kinowej wynoszące conajmniej 120 dni. Cały czas nie wiadomo jednak kiedy „Oppenheimer” trafi do dystrybucji streamingowej w ramach subskrypcji SkyShowtime – to właśnie tam docelowo będzie dostępne najnowsze dzieło Nolana, najwcześniej jednak stanie się to na początku przyszłego roku. Póki co zostaje nam zaopatrzyć się w wydanie fizyczne, które zostało dopracowane w każdym calu przez miłośnika edycji pudełkowych dla innych kolekcjonerów.
Obraz na dysku został zapisany w formacie 2.20:1 i prezentuje się wręcz idealnie – jest ostry i wyraźny, a kolory, ich nasycenie i kontrast zostały pieczołowicie dobrane do ponurej atmosfery oraz ciężkiego tematu; królują przygaszone odcienie brązu, szarego i antracytu, jednak i one potrafią zachwycić w szerokich ujęciach plenerowych (rozlegle krajobrazy Nowego Meksyku zapierają dech w piersiach). Gdy w końcu pojawiają się barwy, są one mocno nasycone i od razu przyciągają naszą uwagę – nieważne, czy jest to pomarańczowa kula ognia powstała po wybuchu bomby, hipnotyzująco błękitne oczy Cilliana Murphy’ego, czy soczyście zielone jabłko „Granny Smith”. Nolan bardzo chętnie skupia się na mimice bohaterów, a dzięki wysokiej rozdzielczości prezentacji wideo możemy wyłapać nawet najmniejsze niuanse twarzy, jak drganie powiek, czy mięśni twarzy – razem z fizycznymi niedoskonałościami urody postacie wydają się nam w ten sposób bardziej realne i w trakcie filmu przestajemy widzieć oblicza znanych aktorów, a dostrzegać moralne rozterki prawdziwych ludzi. Nieoczekiwanie chyba większe nawet wrażenie robią na widzu czarno-białe sekwencje, które mają w sobie więcej chłodu i powagi, nawiązując do archiwalnych dokumentów – to bez wątpienia najlepsza praca operatora kamery Hoyte Van Hoytemy, który odpowiadał za wcześniejsze produkcje Nolana, jak „Interstellar”, „Dunkierka”, czy „Tenet” i nie zdziwi mnie, jeśli za kilka miesięcy szwajcarski filmowiec (który studiował w łódzkiej szkole filmowej!) odbierze statuetkę Oscara za swoje dokonania. Oryginalna ścieżka dźwiękowa została zapisana w formacie DTS-HD Master Audio 5.1, natomiast polskiego lektora otrzymujemy jako DTS 5.1. Chyba żadnego „nerda” fizycznych wydań filmów Christophera Nolana nie powinien dziwić fakt, że nie otrzymujemy ścieżki Dolby Atmos, gdyż brytyjski reżyser nie zaprezentował jak dotąd takowej na pudełkowej edycji żadnej ze swoich produkcji – oferowany format DTS-HD sprawdza się jednak wyśmienicie, a mix dźwięku został przygotowany bardzo starannie: wyraźnie słyszymy nie tylko dialogi, ale i szepty przyzwyczajając w trakcie seansu nasze uszy do najdrobniejszych dźwięków od wytworzonych efektów oddziałujących ze sobą molekuł i strzelających płomieni ognia, poprzez bardziej naturalne odgłosy deszczu i ludzkich kroków, aż po realistyczne dźwięki tłuczonego szkła, czy zbliżającego się pociągu na stacji, które potrafią nas wybudzić z chwilowego zamyślenia.
Najnowsze dzieło Christophera Nolana w wersji Blu-ray zostało wzbogacone o drugą płytę w całości poświęconą materiałom dodatkowym, które trwają ok. 3.5 godziny! Głównym dokumentem o produkcji filmu jest „Ponadczasowa Historia: Jak powstawał Oppenheimer (01:12:25)”, który trwa ponad godzinę i został podzielony na siedem rozdziałów, które odsłaniają kulisy powstawiania jednego z najbardziej wyczekiwanych filmów roku od prywatnych wspomnień dotyczących okresu zimnej wojny, poprzez papierową biografię aż do scenariusza i struktury samego filmu. Reżyser, producenci, obsada i ekipa techniczna dzielą się osobistymi historiami, które sprawiły, że zdecydowali się zaangażować w projekt, a główni aktorzy opowiadają o swoich ekranowych kreacjach, które łączą dramatyczną narrację scenariusza z prawdziwym życiem postaci historycznych. Z dodatku dowiemy się też, jak filmowcy opracowali unikalne techniki tworzenia efektów specjalnych bez użycia CGI, aby zwizualizować zdolność Oppenheimera do postrzegania różnych wymiarów, czy odtworzyć historyczny test Trinity. W dalszej części materiału scenografka Ruth De Jong objaśnia jak odtworzone zostało całe miasto Los Alamos z naciskiem na wierne i pieczołowicie odwzorowanie wszystkich jego rekwizytów, a kolejne podrozdziały poświęcono kostiumom, w które przyodziano historyczne postaci i muzyce Ludwiga Goranssona, łączącej w sobie tradycyjne brzmienia ze współczesnymi. Na zakończenie krótkie podsumowanie, w którym najbliżsi współpracownicy reżysera wypowiadają się jak osoba Nolana inspiruje cały zespół do kreatywnej pracy, tworząc emocjonalne więzi pomiędzy filmowcami. Na ochłonięcie zobaczymy następnie „Zwiastuny” (14:11), czyli kolekcję pięciu oficjalnych trailerów promujących obraz oraz „Innovations In Film” (8:21), w którym kalifornijskie studio od efektów specjalnych FotoKem opowiada o postprodukcji, otwierając drzwi do swoich laboratoriów filmowych, gdzie tworzone są nowe technologie wykorzystujące kolorowy i czarno-biały film 65 mm zastosowany w filmie. Przedostatnim materiałem jest „Konferencja prasowa: Oppenheimer (34:46)”, czyli rozmowa dziennikarza NBC Chrisa Todda z reżyserem, do których dołącza pisarz Kai Bird, fizycy dr. Kip Thorne, dr. Thom Mason oraz dr. Carlo Rovelli, którzy omawiają życie Oppenheimera, jego błyskotliwą karierę, fascynację nauką oraz konsekwencje ludzkich działań, które mogą prowadzić do destrukcji. Na koniec obejrzymy obszerny dokument „Zakończyć wszystkie wojny: Oppenheimer i bomba atomowa (01:27:18)”, który zadebiutował jeszcze przed premierą kinową filmu na platformie streamingowej Peacock. Materiał w reżyserii Christophera Cassela bardzo szczegółowo opisuje postać ojca bomby atomowej i sposób, w jaki jego dzieło zmieniło samego fizyka, wykorzystując masę archiwalnych zdjęć, wypowiedzi i programów, które pozwalają nam nie tylko poznać bliżej genialnego naukowca, ale i zrozumieć moralną motywację jego działań ze wszystkimi nieuniknionymi konsekwencjami. Dokument zaprasza nas do debaty i pyta o kierunek, w którym zmierza współczesny świat: Czy bomba atomowa rzeczywiście zakończyła wszystkie wojny, czy raczej rozpaliła ludzkie umysły, przygotowując świat na kolejne konflikty?
Christopher Nolan jest jednym z tych twórców filmowych, którzy nie lubią się nudzić i zawsze szukają wymagających projektów o tematyce nierzadko nawiązującej do aktualnych problemów na świecie – tak też jest z najnowszym dziełem brytyjskiego reżysera, które ukazuje m.in. upiorność wojny i konsekwencje ludzkich działań. „Oppenheimer” to jednak przede wszystkim kino psychologiczno-społeczne wymykające się ze sztywnych ram filmowej biografii – Nolan nie idzie na skróty i sam nie ułatwia sobie zadania zaburzając kronikarski porządek i chronologie zdarzeń; mimo, iż to nie jest akcyjniak naładowany efektami specjalnymi, obraz ogląda się z wielkim zaangażowaniem emocjonalnym, w którym każde słowo i najmniejszy ruch mają głębsze znaczenie i są częścią misternej układanki, a wszystkie wydarzenia są skupione i połączone z jednym dniem w historii świata – pierwszego atomowego wybuchu w dziejach ludzkości. Ciężka atmosfera, która zdaje się gęstnieć na ekranie z każdą minutą jest też efektem gry aktorskiej i chemii pomiędzy odtwórcami ról z Cillianem Murphy’m na czele, który zachwyca swoją skonfliktowaną moralnie kreacją, najlepszą dotąd w karierze irlandzkiego aktora. „Oppenheimer” to bezsprzecznie najbardziej dojrzały film w dorobku Nolana, który odbieramy silniej i dosadniej w obecnej rzeczywistości, niż miałoby to miejsce w czasach pokoju – wojna na Ukrainie i konflikt na bliskim wschodzie obudziły w nas uśpiony strach przed wojną atomową, a przecież skutki wydarzeń z przeszłości są wciąż odczuwalne do dnia dzisiejszego. Dokonanie Roberta Oppenheimera to niewątpliwie tryumf nauki i ludzkiego geniuszu, ale tak jak każde zwycięstwo zostało one przypłacone także kosztami, w tym przypadku najwyższymi z możliwych, co wielokrotnie podkreślał sam amerykański fizyk – znane są jego słynne cytaty, jak „Stałem się niszczycielem światów”, czy „Panie Prezydencie, mam krew na rękach”, wypowiedziane na spotkaniu z Harry’m Trumanem trzy miesiące po zrzuceniu bomby na Hiroszimę i Nagasaki. Niewiele jest produkcji, które potrafią poruszyć te trudne tematy z taką precyzją, a tym samym pozostać angażujące przez cały, wielogodzinny seans – „Oppenheimer” przewyższył wszystkie oczekiwania, stając się jednym z najlepszych filmów w historii X muzy, obok którego nie można przejść obojętnie. Szczególnie w dzisiejszych, niespokojnych czasach.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos – dystrybutorem filmu na Blu-ray.