Koncept nawiedzania przez złe duchy, pokąsania przez wampiry, wilkołaki, dręczenia przez strzygi, demony, inkuby lub dybuki jest znany jak świat legend i podań ludowych szeroki. Niemożliwie wyeksploatowany z różnym powodzeniem w literaturze pięknej i kinematografii. Niestety w tej ostatniej zwykle z miernym. Za to z zadęciem, od którego zrywa powałę. Aż trudno w to uwierzyć, że przy tym natłoku treści, ciągle znajduje wierną widownię. Ostatnio temat został poszerzony o zagadnienia futurystycznych technologii, również genetyki. W przypadku „Godsend” mamy do czynienia z eksperymentem genetycznym, kontrowersyjnym zagadnieniem natury nie tylko medycznej, ale i moralnej – klonowaniem.
Młode małżeństwo Jessie i Paul (Rebecca Romijn-Stamos i Greg Kinnear) tracą jedyne dziecko - syna, o imieniu Adam (Cameron Bright), którego poznajemy w dzień jego ósmych urodzin. Być może jego imię ma być aluzja do księgi Genesis i dzieła stworzenia, zwłaszcza jeśli tytuł filmu - nazwa kliniki płodności (nawiązujący do „The Godsend” z 1980) znaczy „dar boży”. Na drugi dzień po urodzinach chłopiec ginie tragicznie, a zrozpaczeni rodzice zaczynają być nagabywani przez Wellsa, osobliwego doktora genetyki, służącego pomocą w odzyskaniu dziecka o ile zgodzą się sklonować jego materiał komórkowy. Eksperyment udaje się a Duncanowie cieszą się „nowym” Adamem, omijając skrzętnie wszelkie niejasne kwestie związane z tym przedsięwzięciem naukowym. Jednak dr Wells, jak się okazuje człowiek szalony i niebezpieczny, nie mówi rodzicom wszystkiego, ukrywając makabryczną prawdę, jakim w istocie materiałem genetycznym posłużył się podczas tworzenia zygoty. Wkrótce po ósmych urodzinach z chłopcem zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ma nocne koszmary, w których nawiedza go duch innego dziecka, Zacharego. Kim jest ów Zachary i dlaczego dręczy Adama? Na te pytania Jessie i Paul będą się starali odpowiedzieć, aczkolwiek niezupełnie uczciwie, gdyż paraliżuje ich strach o ponowną utratę syna, uniemożliwiając im stwierdzenie tego, co twórca scenariusza łopatologicznie sugeruje widzowi. Okazuje się bowiem, że sklonowane komórki zachowują pamięć materiału macierzystego, tak więc biologiczny „replikant”, z którym mamy do czynienia to nic innego, niż laboratoryjnie stworzony, pozbawiony swojej woli golem, na podobieństwo eksperymentu dr Frankensteina.
Prawdę mówiąc od pierwszych ujęć przeczuwałam, że mam do czynienia ze straszliwą chałą, zakalcem – można rzecz, ale zaparłam się w fotelu z mocnym postanowieniem dotrwania do końca i nadzieją, że może jednak uda się reżyserowi coś upiec z tego ciasta. Niestety „Godsend” nie sięga „Szóstemu zmysłowi” i podobnym filmom tego typu do zelówek. Nawet „Omen” posiada więcej wdzięku i zdolności, by zatrzymać uwagę odbiorcy, choć operuje o wiele głupszą formułą, niż zaproponowano tutaj w tym w sumie niebanalnym, ale zmarnowanym pomyśle, który nawiązuje do klasyków tego gatunku cytując co rusz jego sztandarowe pozycje, niestety - bez powodzenia. Filmowej narracji to nie pomaga, aczkolwiek trudno temu obrazowi odmówić solidnego wykonania od strony technicznej. Żal jedynie dobrych aktorów biorących udział w tej chybionej produkcji. „Godsend” mógłby być również głosem w dyskusji w ważnej, społecznej kwestii dotyczącej zabiegów klonowania, ale przez swą nieudolność w operowaniu tematem traci taką możliwość.
Szkoda czasu. Odradzam nawet zagorzałym entuzjastom opowieści o golemach, dybukach i Frankensteinach.