Współczesny horror rzadko bywa subtelny. Filmowcy, którzy praktykują sztukę straszenia, na ogół zbyt często rzucają się do gardeł widzów, zapominając, ze najlepsi drapieżcy działają ukradkiem. Kinomaniacy przyzwyczajeni zatem do „jumpscare’ów” wymagają rozrywki szybkiej i prostej z podanym na tacy rozwiązaniem, które przyswajają razem z kinowym popcornem i spłukują colą, praktycznie o nim od razu zapominając. Dobry thriller wymaga jednak współpracy od odbiorcy, by czerpiąc z jego doświadczenia uzupełnił konkretną scenę o osobistą, często emocjonalną reakcję. W ten sposób nawet powielane historie i oklepane schematy, które wydają się do znudzenia znajome i które łatwo zgadnąć do czego prowadzą nie wywołują u publiczności poczucia niemal znużonego wyczekiwania podczas projekcji – wręcz przeciwnie. Miłośnicy opowieści z dreszczykiem siedzą jak na szpilkach, w napięciu wyczekując finału i kibicując bohaterom - być może kluczem są tutaj elementarne lęki, którymi nasycone są historie wytrawnych twórców kina i powieści grozy. Do tego grona możemy zaliczyć Scotta Derricksona, reżysera „Czarnego telefonu” i Joe Hilla, autora opowiadania, na podstawie którego powstał jeden z ciekawszych dreszczowców ostatniego roku.
Akcja filmu rozgrywa się na przedmieściach Denver, w końcówce lat 70. ubiegłego wieku, a bohaterami historii jest rodzeństwo – Finney i Gwen, którymi opiekuje się ich owdowiały i porywczy ojciec, zmagający się z uzależnieniem od alkoholu. Chłopiec jest w szkole notorycznie zastraszany oraz nękany, na szczęście ma wsparcie w swoim przyjacielu – Robinie, który zdaje się budzić trwogę w jego oprawcach. W tym samym czasie zostaje uprowadzony uczeń z innej szkoły o imieniu Bruce, którego Finney znał tylko z widzenia – spotkali się jako przeciwnicy na boisku baseballowym i zamienili zaledwie parę słów. Wszyscy domyślają się czyją ofiarą padło niewinne dziecko - na obrzeżach miasta od kilku lat grasuje porywacz dzieci, ochrzczony pseudonimem “The Grabber”. W rozwiązaniu zagadki może pomóc Gwen, której sny przypominają trans, w który wpada medium szukając odpowiedzi w metafizycznej rzeczywistości – dziewczynka odziedziczyła te zdolności po swojej zmarłej matce, jednak rozszyfrowanie tajemnicy tożsamości abduktora nie jest wcale takie proste. Kilka dni później znika najlepszy przyjaciel Finneya, a wkrótce i sam chłopiec natrafia na kidnapera, który podstępem zwabia go do swojej furgonetki. Młody bohater odzyskuje przytomność dopiero w praktycznie pustej piwnicy, która od teraz będzie jego więzieniem – ma do dyspozycji jedynie materac, toaletę oraz stary telefon z odciętym kablem. Jakże wielkie jest zdziwienie Finneya, gdy zdające się nie działać urządzenie zaczyna dzwonić w środku nocy, a w słuchawce słychać głosy zmarłych ofiar Grabbera, ukrywającego swoje prawdziwe oblicze pod upiornymi maskami. Nie dzwonią bynajmniej, by dodatkowo dręczyć przerażonego chłopaka – tajemnicze połączenia zdają się być wskazówką, jak nie podzielić straszliwego losu jego poprzedników...
„Czarny telefon” to filmowa adaptacja jednego z krótkich opowiadań, które weszły w skład książki „Upiory XX wieku” autorstwa Joe Hilla, prywatnie syna Stephena Kina, króla horroru – materiał źródłowy zapowiadał się zatem nad wyraz ciekawie dla fanów filmów z dreszczykiem. Cała historia to jednak niecałe trzydzieści stron, więc od początku jasne było, że na potrzeby wielkoekranowej produkcji trzeba rozbudować fabułę w taki sposób, by dawkować suspens widzom w kolejnych dawkach aż po napisy końcowe. Reżyser obrazu zainteresował się opowiadaniem Hilla jeszcze podczas tworzenia marvelowskiego „Doktora Strange’a w multiwersum obłędu”, jednak z powodu różnic z włodarzami Disneya w kreatywnym podejściu do superprodukcji zdecydował się opuścić projekt i przejść do kolejnego przedsięwzięcia. Jego najnowsze dzieło wpasowuje się w filmografię amerykańskiego twórcy, który ma na swoim koncie takie horrory jak „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Sinister”, czy „Zbaw nas ode złego”. Mimo złowieszczego plakatu, sam obraz ma w sobie więcej z thrillera, niż filmu grozy, co zaskakująco działa na jego korzyść – być może bardziej przeraża fakt, że historie uprowadzeń dzieci są częścią ludzkiego życia od dekad, a wiele z nich nie znajduje nigdy rozwiązania. W „Czarnym telefonie” znajdziemy jednak też cień dreszczowca rodem z książek Kinga-seniora w postaci świata metafizycznego, który przenika do szarej rzeczywistości, nadając jej osobliwego charakteru. Świat wykreowany na ekranie jest wyprany z kolorów – dominują szarości, przygaszone barwy oraz często nocne ujęcia, które razem potęgują ciężką atmosferę; mamy nawet wrażenie, że samo otoczenie wraz z całą jego infrastrukturą jest wrogo nastawione do młodych bohaterów, wspierając porywacza i szkolnych oprawców w ich działaniach chociażby poprzez odcinanie drogi ucieczki, czy utrudnianie poruszania się poprzez załamanie pogody – to sprzysiężenie się sił natury jest oczywiście domniemane i subiektywne, jednak w filmach z dreszczykiem nigdy niczego nie możemy być na sto procent pewni.
W roli porywacza wystąpił Ethan Hawke („Gattaca – szok przyszłości”, „Wielkie nadzieje”, czy niedawny „Wiking”), który początkowo wahał się, czy przyjąć rolę złoczyńcy z dosyć prozaicznego powodu – aktor nie chciał po prostu zostać zapamiętany jako czarny charakter, jednak szybko zdał sobie sprawę, że jest już po pięćdziesiątce i tego typu bohaterowie mogą być jego przyszłością. Hawke tak naprawdę jest fizycznie nie do rozpoznania – jego postać ukrywa swoje prawdziwe oblicze przybierając złowieszcze maski, które czasami przykrywają jedynie część twarzy, sprawiając, że jako widzowie nie możemy przyzwyczaić się do jednego wizerunku i sklejamy koncepcję oprawcy z jej kawałków. Dla amerykańskiego aktora nie jest to pierwsze spotkanie ze Scottem Derricksonem – panowie spotkali się już dekadę temu przy produkcji „Sinister”, w której Hawke grał rolę autora powieści kryminalnych, Ellisona Oswalta; najnowszą produkcję określił jako „bardziej przerażającą” oraz „jeszcze dojrzalszą” od swojego poprzednika. Być może to zasługa właśnie masek – nieobecnych w książkowym pierwowzorze (Joe Hill widział „Grabbera” jako grubego zwyrodnialca) – które mogą też sugerować różne osobowości zamieszkujące ciało przestępcy. Wielka zasługa tu artykulacji poszczególnych głosek i dźwięków przez aktora, a także jego tonu głosu, który brzmi niecodziennie z uwagi na barierę w postaci maski. Brawa należą się także młodszej obsadzie, a dokładniej Masonowi Thamesowi, odtwórcy roli Finneya. „Czarny telefon” to jego debiut na wielkim ekranie, wcześniej bowiem chłopak wystąpił w zaledwie dwóch mniejszych telewizyjnych produkcjach. Piętnastolatek od pierwszych chwil skupia na sobie uwagę widza i pozwala nam utożsamić się z jego bohaterem oraz kibicować mu w miarę rozwoju akcji. Rzadko się zdarza, by młoda osoba grała z takim zaangażowaniem oraz pasją i to praktycznie bez doświadczenia, jednak kino oczywiście było już świadkiem narodzin takich ekranowych kreacji, jak chociażby Briony w „Pokucie” w wykonaniu Saoirse Ronan.
Muzykę do obrazu stworzył Mark Korven, który ma już spore doświadczenie w tworzeniu ilustracji muzycznych do filmów grozy; w jego portfolio znajdziemy takie thrillery, jak „Nasz dom”, „Lighthouse”, czy „Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii” – dwa ostatnie wyreżyserował Robert Eggers, który zasłynął w kinowym świecie świeżym podejściem do przedstawiania na ekranie regionalnych legend, często obfitującym w symbole i enigmatyczne nawiązania. Najnowsza praca Kanadyjczyka to intrygująca propozycja – już pierwszy tytuł „Main Title” brzmi bardzo niepokojąco, jednak w dalszej części soundtrack pełni rolę muzycznego tła z pojawiającymi się od czasu do czasu dźwiękowymi wstawkami, które potrafią przyspieszyć bicie serca, jak np. „Abduction”, czy „Flashback/Don’t Go Upstairs”. Ciekawiej i dynamiczniej wypada końcówka albumu – „Climax” i „The Final Chapter” z uwagi na ostatni rozdział filmu są po prostu bardziej angażujące słuchacza. Ścieżka Marka Korvena zdecydowanie lepiej wypada w parze z obrazem, niż jako osobny byt.
WYDANIE DVD
Obraz został zapisany na dysku w formacie 2.39:1 i sprawuje się on bezbłędnie - jest on czysty z wyjątkiem kilku scen snu Gwen, jednak jest to przemyślany zabieg. Mimo, iż film został nakręcony głównie cyfrowo, kilka sekwencji nagrano kamerą Super 8 (podobnie jak w przypadku obrazu „Sinister”), nadając im specyficzny charakter poprzez szybkie cięcia i niestabilny obraz - podobnego urządzenia reżyser używał już jako dziecko tworząc domowe filmiki i od samego początku wiedział jaki efekt chce osiągnąć stosując ten zabieg. Celowa ziarnistość, rozmycie i częściowa nieczytelność nasuwa nam skojarzenia z jakością porównywalną do kaset VHS, kojarzonych z poprzednimi dekadami (w rzeczywistości format ten zadebiutował na dwa lata przed wydarzeniami rozgrywającymi się w filmie). „Czarny telefon” to film mroczny, więc i sam obraz wyprany jest wręcz z koloru, jednak ciemniejsze sceny nie są problemem, gdyż doskonale widoczne są wszystkie detale świata prezentowanego na ekranie, w tym tekstura garderoby bohaterów i szczegóły scenografii konkretnych pomieszczeń. Oryginalna ścieżka dźwiękowa została zapisana w formacie Dolby Digital 5.1. Nie znajdziemy niestety na wydaniu polskiego lektora, do wybory mamy jednak polskie napisy. Na dysku nie umieszczono żadnych materiałów dodatkowych.
“Czarny telefon” to książkowy wręcz przykład na to, że można dosyć wiernie zekranizować tekst źródłowy, dokonują zmian, które w finalnym ujęciu wychodzą filmowej produkcji na dobre. Trzymająca w napięciu fabuła, mroczna muzyka i mglista atmosfera tworzą specyficzny klimat, który nie pozwala widzom ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu, a jeśli jeszcze dodamy do tego wiarygodną i naturalną grę aktorską odtwórców ról otrzymamy wręcz obraz idealny w swojej kategorii – współczesnych thrillerów, których scenariusze nierzadko wykorzystują nasze podstawowe lęki, czy fobie po to by jeszcze bardziej zmrozić nam krew w żyłach. Kiedyś Stephen King powiedział, że według niego istnieją dwa rodzaje strachu – telewizyjny i prawdziwy. A co jeśli te dwie odmiany zaczną się na siebie nakładać? Co jeśli film stanie się na tyle przekonujący, że zacznie imitować prawdziwe życie? Stary telefon ukryty w piwnicy prawdopodobnie już nigdy nie zadzwoni, ale kidnaperzy istnieją i są częścią rzeczywistości, w której żyjemy.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos – dystrybutorem filmu na DVD.