Gdy „Twój na zawsze” wchodził do kin, byłem przekonany, że nie obejrzę produkcji Allena Coultera. Mój brak wiary w dobry, „poważny” film z Robertem Pattinsonem w roli głównej ścierał się z dochodzącymi do mnie opiniami, jakoby był to obraz, któremu warto dać szansę bez względu na osobiste uprzedzenia. Gdy w końcu pewnego wieczora zdecydowałem się zweryfikować ów pogląd, okazało się, że „Twój na zawsze” jest filmem na przyzwoitym poziomie, choć o zachwytach nad nim nie może być mowy.
Tyler jest zbuntowanym, zagubionym młodym mężczyzną, nadużywającym alkoholu i przypadkowego seksu. Ally jest jego kolejną zdobyczą, którą chłopak zamierza wkrótce porzucić, by w ten sposób zemścić się na ojcu dziewczyny – policjancie odpowiadającym niegdyś za aresztowanie Tylera. Mających za sobą traumatyczne przeżycia z dzieciństwa młodych ludzi połączy jednak szczere, silne uczucie.
Historii podobnych do Tylera i Ally było już mnóstwo, zarówno w melodramatach młodzieżowych, jak i w tych „poważniejszych”. Koleje losu owej dwójki można zatem bez problemu przewidzieć, wpasowują się one bowiem w typową sztampę zarezerwowaną dla niespodziewanej, trudnej miłości. Związek bohaterów jest ukazany bez polotu, nie widać łączącej ich chemii, nie ma iskry, trudno uwierzyć, że są w ogóle w sobie zakochani. O ile rys psychologiczny Tylera jest ciekawie nakreślony, tak Ally jest zupełnie bezosobowa, przez co para nie wydaje się być dla siebie stworzona. Chłopak jest wyrazisty, zaś dziewczyna – pomimo równie ciężkich doświadczeń – stanowi dla niego jedynie nijakie tło. Gdyby postać Ally została lepiej rozpisana w scenariuszu, ukazany związek dwojga osób byłby zdecydowanie bardziej charakterystyczny.
Nie tylko z powyższych względów scenariusz nie jest mocną stroną tej produkcji. Pierwsza i ostatnia scena zupełnie nie przystają stylistycznie do reszty obrazu, reprezentują jakby inny gatunek filmowy, który kłóci się ze sposobem ukazania treści właściwej całej historii. Ta zaś nie jest specjalnie emocjonująca, w trakcie seansu pojawiało się w mojej głowie pytanie, co tak naprawdę „Twój na zawsze” chce wnieść? To, że takie pragnienie bije od tego filmu jest widoczne, ale nie jest ono poparte odpowiednio konkretnymi argumentami, aby swoje zadanie spełnić. I tu następuje mój problem z tą produkcją, bowiem oceniając całokształt, z nie do końca znanych mi przyczyn, oglądało mi się ją lepiej niż wynika to z tonu niniejszej recenzji…
Bodaj najistotniejszą kwestią związaną z filmem Allena Coultera jest obsadzenie w głównej roli Roberta Pattinsona. Ten aktor, postrzegany przez pryzmat „Zmierzchu”, zapewne jeszcze długo będzie wzbudzał nieufność występując w produkcjach z zupełnie innej bajki, jednak uważam, że nie należy go z miejsca przekreślać. W „Twój na zawsze” wypadł przyzwoicie jako niepokorny buntownik, choć trzeba zaznaczyć, że w scenie ekspresyjnej kłótni z ojcem Pattinson męczył się niemiłosiernie. Na planie miał się jednak od kogo uczyć, bowiem przedstawiciele starej gwardii, czyli Chris Cooper i Pierce Brosnan swoimi występami pokazali, jak można stworzyć charyzmatyczną postać.
Przyznaję, że nie mam przekonania do produkcji, dzięki którym bożyszcze histerycznie zakochanych w nim nastolatek ma rzekomo zmienić swój ekranowy wizerunek. W rzeczywistości obraz jest i tak skierowany przede wszystkim do grona dotychczasowych wielbicielek gwiazdek pokroju Roberta Pattinsona, Channinga Tatuma czy innego Zaca Efrona. I choć „Twój na zawsze” ogląda się raczej bezboleśnie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że film jedynie stara się udawać, iż zawiera jakąś głębię, a ostatecznie ma być tylko polem do popisu dla „nowego” Pattinsona. Wbrew oryginalnemu tytułowi, ja produkcji Allena Coultera nie zapamiętam.