Jedna z najbardziej agresywnych i najdroższych kampanii promujących film ostatnich latach. Kontrowersyjne, zapadające na długo w naszej pamięci plakaty reklamujące ten obraz. Produkcja, jak i fabuła, otoczone ścisłą tajemnicą. Wreszcie kolejne pojawiające się w mediach tytuły najnowszego dzieła J.J Abramsa (producent i pomysłodawca serialu „Lost”) oraz Matta Reevesa- "Cloverfield", "Project: Monster" czy „01.18.08”). Jedyne, co wiemy to to, że w zasadzie nie wiemy nic. Nowy Jork zostanie zaatakowany, a my będziemy mogli to zobaczyć – tyle zdradzili nam twórcy. Kto będzie agresorem: kosmici, ogromny jaszczur czy może zielony mutant z głębin? Rozwiązanie tej zagadki w kinach. Film reklamowany jako jeden z najbardziej tajemniczych projektów ostatnich lat rzeczywiście miał prawo za taki uchodzić. Aż do dzisiaj.
I oto nadszedł wyczekiwany przez tłumy dzień: 1.02.2008 – polska premiera „Projektu: Monster”. Dzisiaj wszystko miało stać się jasne, a naszym oczom miał ukazać się film, obwołany kultowym jeszcze przed premierą. Teraz możemy już sami zweryfikować wszelkie spoty i hasła reklamowe.
Pomysł na film, bez dwóch zdań, w swojej prostocie genialny. Grupa znajomych postanawia zorganizować przyjęcie pożegnalne dla swojego kolegi, który wyjeżdża do pracy w Japonii. Przez kilka pierwszych minut filmu możemy się poczuć jakbyśmy oglądali nagrany amatorską kamerą filmik ze studenckiego party. Jest muzyka, alkohol i dobra zabawa. Do czasu… Nagle następuje fala przedziwnych wydarzeń, które zmienią życie naszych bohaterów (jak i wszystkich nowojorczyków) na zawsze. Gaśnie światło, monstrualne szklane wieżowce na Manhattanie zaczynają upadać jak domki z kart, wszędzie panuje niewyobrażalny wręcz chaos i strach. Chyba wszyscy, którzy oglądają te sceny okiem „amatorskiej” kamery (którą główny bohater filmu postanawia uwiecznić te historyczne chwile), od razu przypominają sobie prawdziwe obrazy z serwisów informacyjnych całego świata z dnia 11 września 2001 roku.
„Cloverfield” nie opowiada jednak historii kolejnego ataku terrorystycznego. Tym razem Nowy Jork zostaje obrócony w perzynę przez COŚ zupełnie innego… COŚ wielkiego i absolutnie przerażającego. Przez ponad półtorej godziny, podczas seansu, mamy możliwość śledzenia rozwoju wydarzeń i niemal uczestniczenia w nich razem z bohaterami. Dzięki kadrom pozującym na amatorskie zdjęcia, czujemy się bardziej jak widzowie filmu dokumentalnego niż hollywoodzkiej produkcji. Efektowi temu sprzyja zaangażowanie mniej znanych aktorów, których twarze nie zdążyły nam się jeszcze znudzić (wszyscy bardziej niż poprawnie wywiązują się ze swoich ról).
Końcowy efekt nie jest jednak moim zdaniem do końca zadowalający. Film po kilku minutach staje się zbyt przewidywalny, postępowanie niektórych postaci kosmicznie irracjonalne, a i sam tytułowy „Monster”, miast przerażać, niestety mocno rozczarowuje. Wszystkie te wady rekompensują na pewno doskonałe zdjęcia, oddające w pełni dramatyczny klimat wydarzeń, świetne efekty specjalne ukazujące ogrom zniszczeń oraz genialny pomysł pokazania całej akcji „oczami” jej uczestników (podobny zabieg zastosowano na przykład w słynnym „Blair Witch Project”). Za to wszystko należą się twórcom wielkie brawa.
Wbrew wszystkim zapowiedziom, w moim mniemaniu, nie mamy do czynienia z filmem przełomowym i kultowym. Jeśli „Projekt: Monster” miałby przejść do historii kinematografii to raczej jako wzorowy przykład niesamowitej siły kampanii reklamowych promujących film.
Jeśli nie wystarczają Wam już koszmarne zdjęcia z Afganistanu, Iraku czy Darfuru, które codziennie serwują nam programy informacyjne, to polecam „Cloverfield”. Oglądając ten obraz możecie przeżyć kolejny pseudo – realistyczny dramat, siedząc wygodnie w miękkim kinowym fotelu. Pytanie tylko: po co?