„Kobieta na Marsie, Mężczyzna na Wenus” to komedia lekka, łatwa i przyjemna. Kto chce może oczywiście doszukiwać się w niej głębszego przesłania społecznego. Ale żeby ułatwić widzom życie w te ciężkie wakacyjne dni, nie wymagam takowych poszukiwań. W skrócie chodzi o to, że narzucone społecznie role, które przypadają kobiecie i mężczyźnie, są tylko społecznie narzucone. Natomiast po zamianie owych ról, której dokonują nasi bohaterowie, okazuje się, że predyspozycje do bycia kurą domową nie są wynikiem bycia płcią piękną, lecz bardziej skutkiem cech charakteru, niezależnych od płci.
Tak więc mamy małżeństwo, które dokonuje wymiany. Ona (Sophie Marceau, dla której czas się chyba zatrzymał) przejmuje firmę produkującą maszyny, a on wizyty u ortodonty. Pomimo początkowych trudności, obydwoje oczywiście stają się najlepsi w tym, co robią. Nie wychodzi to na dobre tylko ich małżeństwu, które zostaje wystawione na kilka prób (pod postaciami atrakcyjnych współpracowników).
Banał goni banał, historia brzmi jak zaczerpnięta z francuskiej wersji poradnika: „Zrozum mężczyznę/kobietę. Dlaczego on nie lubi różowego?”. Oczywiście można się zżymać, że francuska komedia mogłaby wnosić coś nowego, nie powielać stereotypów itd. itp. Ale czy aby zmiana stereotypowego myślenia to nie za wielkie wymagania dla filmu, który raczej nie ma takowych ambicji? I który powstał raczej po to, aby bawić i zapychać minuty skocznymi przebojami muzyki „łatwo wpadającej w ucho”?
Tak więc jeśli wybieramy się do kina na film „Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus” naprawdę porzućmy wysokie oczekiwania. To tak jakby czuć rozczarowanie po wizycie w barze typu kebab „Egipt/Kair/Efez/Gdzieś nad Nilem”, że z daniem otrzymaliśmy ulotkę sex shopu, a nie repertuar Opery Narodowej.