Na początku wydaje się, że trzeba przechodzić menopauzę, żeby zrozumieć humor w „Spódnicach w górę”. Jednak kolejne sceny pokazują, że niezależnie od cyklu nie będziemy w stanie powstrzymać się od wybuchów śmiechu. Przykro mi panowie, ale pewnych rzeczy po prostu nie ogarniecie. Bo tak.
Przyznaję otwarcie na wstępie, że do fanklubu gatunku nie należę i komedie zazwyczaj oglądam bez specjalnego nadwyrężenia mięśni mimicznych. Stąd i na ten film specjalnie się nie nastawiałam. O dziwo, po kilku pierwszych scenach, coś się zaczęło dziać z moim topornym poczuciem humoru i po chwili wybuchałam śmiechem razem z całą salą, która jak widać ograniczenia też zostawiła za drzwiami. Dlatego film jest dla mnie zaskoczeniem, bo zazwyczaj bawią mnie inne rzeczy.
W swoim debiucie reżyserskim Audrey Dana przedstawia aż 11 bohaterek, które mimo różnic charakteru, statusu społecznego, podejścia do życia i mężczyzn połączy splot zdarzeń, które same nakręcają. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, choć nie można powiedzieć, że ich postaci są zbudowane na zasadzie konkretnego kontrastu. W zasadzie w każdej z nich można dostrzec jakąś cechę innej, ale w mniejszym lub większym natężeniu, przedstawione w bardzo specyficzny charakterystyczny dla danej postaci sposób. Zabawa zaczyna się od granej przez reżyserkę Jo, która lubi ostry seks i ma dziki romans z żonatym mężczyzną, a ten z kolei jest mężem niepewnej siebie, nudnej Ines (Marina Hands). Zdradzona kobieta zmieni się nie do poznania po zdemaskowaniu niewiernego męża. Młoda matka sporej gromadki Ysis (Geraldine Nakache) szuka przygód w ramionach pięknej niani Marie (Alice Taglioni), choć jej przystojny mąż cały czas zapewnia ją o swoim uczuciu. Vanessa Paradis odgrywa rolę Rose - kobiety sukcesu, ale poza nim nic więcej z życia nie ma. A to nawet nie połowa postaci, które tworzą plejadę kobiecych osobowości, temperamentów prezentujących w uproszczony i zdystansowany sposób elementy „kobiecej logiki”. Dana zgrabnie splata ich losy podczas domowej wyprzedaży. Coraz większą ilością alkoholu rozwiązuje języki, a w pewnym momencie zaskakuje dramatycznym zwrotem akcji, który absolutnie nie jest wyrwany z kontekstu i sprytnie łączy wątki pozostałych kobiet. Jednak co trzeba powiedzieć głośno – na zakończenie chyba zbrakło już pomysłu, bo jest żenująco fatalne.
Audrey Dana bezceremonialnie obchodzi się ze swoimi bohaterkami, stawiając je w bardzo niezręcznych, czy kuriozalnych sytuacjach. Same aktorki bardzo odważnie poprowadziły historie swoich postaci, tym bardziej, że każda współpracowała z reżyserką na etapie ich tworzenia. Trzeba docenić odgrywane przez nich role i dystans do siebie. Vanessa Paradis po hucznym rozstaniu z Johnnym Deppem wciela się w postać karierowiczki, która nie ma czasu na żadne uczucia. Laetitia Casta, która od lat posiada tytuł seksbomby, w filmie zmaga się ze wstydliwym problemem. Bohaterka Isabelle Adjani ma kompleksy w związku z dorastającą córką, a co za tym idzie przemijającym czasem. Dużym ryzykiem i sztuką jest pokazać aż 11 portretów kobiet i w dodatku spleść ich historie w taki sposób, aby widzowie się nie pogubili i mieli dobry ubaw. To moim zdaniem się udało, bo akcja jest wartka i logiczna, mimo często zmieniających się wątków i powrotów do już rozpoczętych, które przecież mają wpływ na to, co wydarzy się za chwilę. Kolejnym plusem filmu jest świetna muzyka autorstwa Imany, która wpasowuje się nie tylko w tematykę, ale i klimat paryskiej metropolii, bo właśnie w stolicy mody i miłości próbują przetrwać bohaterki „Spódnic w górę”. Film zdecydowanie powinien zająć miejsce na półce obok „Dziennika Bridget Jones”.
Nie wiem skąd tak skrajne oceny filmu. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego. Widać, że nie każdy potrafi podejść do pewnych tematów z dystansem. Film oczywiście przerysowuje pewne sytuacje czy cechy, ale czy nie na tym w dużej mierze opiera się gatunek komediowy? No chyba że niektórzy z zacięciem będą udawać, że kobiety seksu nie lubią i nie ma w ogóle tematu. Widać takie typy nigdy nie doświadczyły mocno zakrapianej babskiej imprezy, albo ich podejście życiowe opiera się na XVIII-wiecznych podręcznikach dobrego wychowania. W takim razie to, co na ekranie po prostu nie godzi się!