Gatunek policyjnego thrillera z założenia jest przeznaczony dla intelektualistów, więc scenariusz powinien zaspokajać wyrafinowane podniebienia miłośników tego kina. Tym razem tematem przewodnim tego mrocznego filmu jest zło i fascynujący świat genialnego maniakalnego mordercy.
„Seven” nie rości sobie pretensji do bycia arcydziełem sztuki filmowej, ale z pewnością jest to film niegłupi, z inspirującym przesłaniem, zasługujący w pełni na swoje dobre miano. W tym kryminale inteligentny, perfidny morderca z czytelną premedytacją działa według przemyślanego skrupulatnie scenariusza, zostawiając za sobą świadomie trop dla ścigających go policjantów. Z niebywałą pewnością siebie wywiązuje się z narzuconej sobie roli karzącego ramienia boskiej sprawiedliwości. Wbrew pozorom, nie jest to typowa zabawa w kotka i myszkę, ale zaplanowane z mistycznym rozmachem biblijne kazanie, z makabrycznymi akcesoriami w postaci nieboszczyków służących za rekwizyty alegorycznie obrazujące siedem kardynalnych uchybień ludzkości. W tym pozornym szaleństwie jest metoda – John Doe chce nakłonić widza swojego wstrząsającego spektaklu, by zrewidował stosunek do wszechobecnego zła, pytając przewrotnie, czy jest mu wygodnie z tym, że pozwala, by się panoszyło. Paradoksalnie to pytanie o sens życia – czyż w świecie, w którym przyblakły moralne wzorce nie jesteśmy skazani na przegraną w walce ze złem? W celu wywołania tej kwestii poświęca tych, którzy już za życia byli martwi, i żeby uwiarygodnić przesłanie siebie samego również składa na kazalnicy.
Mamy konwencjonalny duet detektywów zbudowany na zasadzie malowniczo skontrastowanego kontrapunktu. Erudyta i ignorant - dzieli ich wszystko. Czarny Sommerset jest doświadczony, błyskotliwy, wykształcony, oczytany, rozważny i mądry, a przy tym pokorny. Mills to młody, porywczy, sfrustrowany biały dureń, o prostej umysłowości prowincjusza, którego własna żona nie traktuje poważnie. W tym zestawie od początku Sommerset jest skazany na sympatię widzów. Do tego wciela się w niego wspaniały Morgan Freeman, który silnie zaznacza swoje istnienie na ekranie, nawet nie wypowiadając żadnej kwestii, i który przy całej swej łatwości wykonawczej miłosiernie oszczędza swego filmowego partnera, Pitta, irytującego manieryzmem i dysponującego ograniczonym wachlarzem środków wyrazu, który w towarzystwie Freemana i Kevina Spacey'a grającego Johna Doe niestety pozostaje w tle, nawet jeśli ten ostatni pojawia się zaledwie na kilkanaście minut i tak bez trudu przyćmiewając swojego kolegę aktorską charyzmą.
Najwyraźniej w konwencji tego filmu nawet rozkład aktorskich talentów został wliczony w dobrodziejstwo inwentarza, chyba w sposób niezamierzony przysługując się sukcesowi. Dobudowując drugie dno, gdzie finalną porażkę denerwującego, bezczelnego Millsa widz przyjmuje zupełnie pogodzony z sytuacją, z pozbawionym zażenowania przekonaniem, że mu się należało za to, że nie doceniał możliwości przeciwnika, a swoje przeceniał. Tutaj role ścigających i uciekających nie są sztywno wpisane w schemat. W obliczu bezimiennego zła, dotykającego każdego nie ma winnych i niewinnych. Każdy jest równy wobec faktu ludzkiej ułomności, gdzie wysiłek czynienia dobra do pewnego stopnia jest niewspółmierny do efektu.
Osadzona w anonimowym, wielkim mieście akcja o piekielnej fabule pasuje idealnie do przygnębiająco brzydkiej scenerii, odpuszczając przy tym polemikę z faktem charakteryzującej ludzkość podatności na korupcję. Natomiast dość sugestywnie piętnuje apatię współczesnej, miejskiej cywilizacji, otwartej na deprawację i zobojętniałej wobec faktu nędznej ludzkiej kondycji. Prowokacyjnie przeciwstawiając niezidentyfikowanego „Kowalskiego” organowi sprawiedliwości, którego agentami są ludzie ulegający takim samym słabościom, jak ścigani przestępcy. Czy jednak fakt, że wszyscy jesteśmy grzeszni zwalnia nas z odpowiedzialności za popełnione zło i z wymierzania sprawiedliwości?
Temat został opracowany bardzo solidnie, choć gdyby zajął się nim bardziej doświadczony reżyser, otrzymalibyśmy pewnie dramat psychologiczny, z mocniej rozbudowanymi charakterami, kładący większy nacisk na grę aktorską. Tutaj atmosferę filmu, który oscyluje w kierunku kina grozy buduje upiorna scenografia, mroczne, oszczędnie oświetlone zdjęcia i efekty specjalne zatrudnione do realistycznego przedstawienia miejsc zbrodni. Szkoda, że tylko tyle. Aktorzy (Freeman, Spacey, Paltrow) z łatwością poradzili sobie z tymi szczątkowymi dialogami zaproponowanymi im przez scenarzystę. Gdyby otrzymali trudniejszy skrypt, byłby to popis gry wykorzystujący ich aktorski potencjał. W tym wypadku w widoczny sposób doszło do konfliktu interesów między scenarzystą dążącym do zaproponowania głębokiego dramaturgicznego przesłania, a reżyserem (David Fincher) skupionym na obrazowej pracy kamer i brylowaniu interesującymi ujęciami. Efekt utknął w połowie drogi między widzem nastawionym na intelektualną treść a miłośnikiem kryminalnego kina akcji z posmaczkiem gore.
|