„Troje na gigancie” Gren Wells to słodko-gorzki film drogi. Trochę do śmiechu, a trochę i nie. Nietypowi jak na kino amerykańskie bohaterowie, wyruszają w podróż tę dosłowną i tę mentalną. Co ciekawe, to ucieczka w towarzystwie ludzi z problemami, dla całej tytułowej trójki zdaje się bardziej terapeutyczna, niż pobyt w zakładzie zamkniętym i pomoc wykwalifikowanego personelu.
Vincent to młodzian z Tourettem. Po śmierci matki, ojciec – domorosły polityk, oddaje go do zakładu zamkniętego, bardziej po to, żeby się go pozbyć, niż mu pomóc. Na miejscu chłopak poznaje anorektyczkę – Marie i Alexa, nadpobudliwca z manią kontroli. I już chwilę później cała trójka wyrusza nad ocean – z własnej lub mniej własnej woli, by tam rozsypać prochy matki Vincenta. Czy i jak uda im się dotrzeć do celu.
Trudno jednoznacznie sklasyfikować „Troje na gigancie”. Obraz Wells, choć najbliżej mu do filmu drogi, ma elementy komedii, dramatu i filmu obyczajowego. I chyba jako taką mieszankę trzeba go traktować. Tym bardziej że sama podróż nie do końca jest jednoznaczna... jasne bohaterowie jada nad ocean, ale ważniejszą wydaje się podróż w głąb siebie. Co ciekawe, ucieczka przed rzeczywistością i trochę samym sobą (bo tak trzeba traktować porzucenie ośrodka terapeutycznego), przybliża ich do dojrzałego spojrzenia na otaczający świat, a także po części zaakceptowanie własnej inności. Nie ma tu bowiem mowy o wielkich zmianach – no może prócz metamorfozy ojca Vincenta, raczej chodzi tu o akceptację i podjecie próby życia w ciut niesprzyjających warunkach. Krzepiące to trochę i motywujące dla widza, bo skoro bohaterowie Wells mogą, to ktoś nieobciążony chorobą tym bardziej.
Ważne w obrazie Wells jest fakt uniwersalnego podejścia do zagubienia. W pewnym momencie zapomina się, że młodzi uciekinierzy zmagają się z poważnymi schorzeniami neurologicznymi. Ich dolegliwości zdają się tylko hiperbolizować sytuację niewygody, braku swojego miejsca i totalnego osamotnienia. Każde z nich ma coś do zaoferowania innym, światu, ale nie mogą pokonać tego, co w nich siedzi... I dobrze, że choroba podkreśla stan emocjonalny właściwy każdemu człowiekowi, a nie staje się tylko płytkim powodem do śmiechu. Bardzo dobrze to rozegrano.
Aktorsko jest naprawdę dobrze. Sheehan, Patel i Kravitz tworzą naprawdę zgrane trio. Wszyscy w swoich rolach są bardzo wiarygodni. Sheehan świetnie opanował tiki i koprolalię, natomiast Patel grą ciała pokazał prawdziwy strach przed własnymi słabościami i niedopasowaniem. Zmienność nastrojów i niesamowity ładunek emocjonalny, jaki trójce aktorów udaje się przekazać, jest naprawdę wart uwagi.
Dodatkowo, jak na film drogi przystało - „Troje na gigancie” czaruje obrazem. Krajobrazy pokazują uroki amerykańskiej przyrody i to bardzo różnorodnej, bo mamy tu i wodę i góry. Nie da się ukryć, że Christopher Baffa spisał się na medal.
Dystrybutor filmu na DVD – Monolith Video oddaje w ręce widzów ubogie wydanie „Trojga na gigancie”. Mamy do dyspozycji tylko pięciokanałowy dźwięk, panoramiczny obraz, polskie wersje językowe i niestety brak ciekawych materiałów dodatkowych.
„Troje na gigancie” to film na pewno nieidealny, ale jak na kino amerykańskie jest pozycją naprawdę ciekawą (może dlatego, że powstał na kanwie niemieckiego obrazu pt. „Vincent chce nad morze”). Kiedy dodamy do tego miłe dla oka zdjęcia i świetne aktorstwo otrzymujemy całkiem przyzwoity obraz.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.