Człowiek ma się za istotę, która dzięki swojemu rozumowi może rościć sobie prawo do decydowania o tym jak ma wyglądać otaczający go świat. Prawa ludzkie stoją dla niego wyżej niż prawa natury. W swoim pochodzie na szczyt łańcucha pokarmowego, porzucił możliwość, że jest jego częścią. Rozum, który stał się jego głównym orężem tłumaczy w jego mniemaniu prawo do decydowania o tym, co jest dobre, a co złe. Otaczający go świat wyobraża sobie jako plastyczną formę, która powinna ulegać jego myśli, bez względu na to, jak karykaturalna może ona być dla Matki Natury. Pycha i krótkowzroczność, która cechuje człowieka nie może jednak pozostać bez echa, kiedy w grę wchodzi równowaga całej natury, a ona upomni się prędzej czy później o swoje.
„Łowca” porusza niemal literackie pytanie o człowieka i jego duszę. Całość filmu nie zamyka się w prostej próbę przedstawienia walki człowieka z dzikim zwierzęciem. Można bardzo dwojako rozumieć to przesłanie, dosłownie i bardziej filozoficznie. Główny bohater wyrusza na Tasmanię by zabić ostatniego przedstawiciela gatunku - Tygrysa Tasmańskiego. Z początku wiernie służy swojej misji, jednak z czasem miejsce, do którego trafia i ludzie, których tam poznaje wywierają na nim coraz większy wpływ. Cel, który był dla niego z początku jasny i klarowny, zaczyna przybierać zupełnie nowe formy, których wcześniej nie spotkał. Zaprzyjaźniając się z rodziną, u której wynajmuje pokój, poznając ich historie i opowieści o mitycznym Tygrysie, zaczyna zupełnie inaczej spoglądać na zwierzynę, która ma się stać jego ofiarą. Prawdziwym dramatem tych relacji staje się fakt, że mąż właścicielki domu, zaginął próbując (tak jak główny bohater) odnaleźć zwierzę uznane za wymarłe. Krok po kroku, całość zaczyna się delikatnie zacieśniać, dając obraz, którego nie spodziewał się żaden z bohaterów. Łowca, mając na swoich barkach ciężar zlecenia zabicia Tygrysa, staje pośrodku historii, która w finalnym momencie przybiera dla niego niezwykle dramatyczny obrót.
Film „Łowca” zaskoczył mnie w miejscu w którym najmniej się tego spodziewałem. Udając się do kina byłem szczerze przeświadczony, że wybieram się na film, który będzie prostym kinem przygodowym, zabarwionym lekką ideą jedności z naturą. Wiele z tego okazało się prawdą, jednak główny tor całej historii zaskoczył mnie wyjątkowo pozytywnie. Nie uraczy się w tym filmie żadnej nachalnej sceny New Age'owej propagandy o jedności ze wszystkim co żyje, nie ma też płytkiej gloryfikacji łowcy na wzór traperów z czasów podboju Ameryki. Wszystko zostało sprytnie związane ze sobą, a pętelki obu racji spotykają się w najbardziej dla filmu optymalnym momencie. Wyważenie dwóch stron konfliktu, tej pro-naturalnej i tej walki człowieka z dzikim zwierzęciem, osiągnęło poziom zadowalający obie strony, pozostawiając dużo miejsca do pokazania psychiki człowieka w sposób obiektywny. Główny bohater nie foruje swojego dzikiego oponenta, z drugiej zaś, darzy go szacunkiem. Przypomina to relacje Indian ze zwierzyną, na którą polowali. Świadomi swojej przewagi, po wygranej walce oddawali niemal nabożną cześć duchowi upolowanej istoty. Głównemu bohaterowi daleko do oddawania czci Tygrysowi, jednak czuć w nim dawne idee pierwotnych mieszkańców Ameryki.
Willem DaFoe jest dla mnie aktorem, który potrafi pokazać każdy rodzaj emocji w sposób trafiający bez żadnych sprzeciwów do widza. Talent ten dostrzegli producenci „Łowcy”, pozwalając mu na niewerbalną zabawę z dużego ekranu. Większa część filmu jest zupełnie niema, pozostawiając na barkach DaFoe rozmowę bez słów, grę twarzą. Nie jest to zadanie łatwe, jednak dla tak utytułowanego aktora okazało się proste do tego stopnia, że wraz z nim przemierzałem rejony Tasmanii nie prosząc o żadne słowa. Sam Neill dawno już nie gościł na dużym ekranie. Rolą w „Łowcy” nie tylko o sobie przypomniał, ale pokazał, że jeszcze nie dopadła go rdza aktorska. Pomimo że na ekranie pojawia się niezbyt często, kiedy już do tego dochodzi, ukazuje się jego talent. Nieszczęściem dla jego bohatera jest bycie tym „złym”, jednak widzowi w niczym to nie przeszkadza - dobrze zagrana rola obroni się sama.
„Łowca” zaskoczył mnie tym, jak prosty scenariusz, dzięki dobremu aktorstwu, może stać się historią, która wciągnie widza całkowicie. Film ten zaliczam do gatunku, którego nazwę sam wymyśliłem: „dzieje się mało, a człowiek siedzi jak zaczarowany”. Uważam, że takie filmy bardzo oczarowują ten rodzaj widza, który nie szuka historii kluczącej wokół głównego wątku filmu, a skupiającej się na psychice bohatera, tak że trudno poderwać do lotu własną świadomość. To, co najbardziej pasjonuje w filmach, nie jest dostępne dla oczu, ale dla umysłu. Jeśli odnajdujecie się w tym stwierdzeniu, zapewniam was, że „Łowca” zadowoli was w zupełności.