Hollywoodzka moda na ekranizacje komiksów trwa nadal i nic nie wskazuje na to, że producenci, reżyserzy i scenarzyści szybko zrezygnują z tej kury znoszącej złote jajka. Wystarczy spojrzeć na najbliższe plany przeniesienia do kin produkcji ze stajni Marvela, by zauważyć, że czaka nas kilka lat bytowania z obrazkowymi historyjkami. Niedawno zaserwowano nam ekranizację „Strażników Galaktyki”, a teraz do kin wchodzi kolejna produkcja oparta na komiksach, ale, uwaga, tym razem już nie z uniwersum Marvela, tylko Mirage Studios. O czym mowa? O czterech zielonych zmutowanych żółwiach, które są mistrzami sztuk walki.
April O’Neil pracuje w stacji telewizyjnej, jest dziennikarką, przynajmniej takie było jej marzenie. Jednak prawda okazała się inna, zamiast nagrywać ambitne reportaże i rozwiązywać zagadki, dziewczyna sporządza relacje z treningów fitness i innych śniadaniowych nowinek. April nie chce do końca życia zajmować się błahymi tematami, pragnie rozwijać skrzydła i dążyć do czegoś większego. Zwłaszcza, że w mieście aż roi się od ciekawych materiałów – jak choćby kradzież bardzo groźnych i niebezpiecznych chemikaliów. Albo gang zwany Foot Clan. Bohaterka postanawia rozwikłać zagadkę znikających beczek z substancjami. Nie wie, że przy okazji wpadnie na ślad czterech przyjaciół z przeszłości.
„Wojownicze żółwie ninja” to film, który trudno zdefiniować w kategoriach zły/dobry. Pewne elementy sprawiły, że przypomniałam sobie jedną z ulubionych bajek mojego dzieciństwa, inne natomiast wywołały u mnie sporą konsternację. Czasami nie warto kierować się zasadą „im więcej, tym lepiej”, bo nie zawsze ta mantra się sprawdza. Owszem, produkcja o przygodach Raphaela, Michaelangelo, Leonardo i Donatello potrzebowała pewnej dawki eksplozji, efektów specjalnych i bitewnych sztuczek. I w tej kwestii, mimo pewnej przesady, potrafię dostrzec większy zamysł. Wyczyny żółwi należy traktować z przymrużeniem oka, w końcu to film czysto rozrywkowy pełen okrzyków „kałabanga”. Ale… pewien element, dość ważny, sprawił, że w moim odbiorze pojawiły się zakłócenia.
Chodzi mi o postać Shreddera. To, co zrobili z tak ciekawym charakterem raczej nie zasługuje na uznanie. Po pierwsze, cała otoczka zła w filmie nie została wiarygodnie przedstawiona, po prostu dodano do produkcji łotrów, bo przecież tak trzeba, tego oczekuje od nas widz. Co z tego, że antagoniści zostali spłyceni i pozbawieni jakiegokolwiek charakteru, przewijają się przez kolejne sceny i odgrywają swoje sztuczne role. O ile Eric Sacks w jakiś sposób, niewielki, ale zawsze lepsze coś niż nic, zaznacza swoją obecność, tak Shredder to postaciowa porażka dekady. Do tego dochodzi ta cała cudowna, wypasiona, niezniszczalna zbroja, przy której adamentium i Wolverine wypadają blado. Dołóżmy jeszcze jedną cegiełkę – sztylety jak pazury-bumerangi. Wielofunkcyjny Shredder? Proszę bardzo, jednak jeżeli twórcy liczyli na to, iż polubi się taką postać a la ninja terminator - mylili się.
Największym atutem produkcji jest humor. Kreacje czterech żółwi, ich relacje, rozmówki – to wszystko wypełnia film sporą dawką komizmu. Dzięki temu zabiegowi czuje się starego, dobrego ducha animowanych kreskówek o przygodach zielonych ninja.
Czy warto wybrać się do kina na tę ekranizację komiksu? Wydaje mi się, że tak. Po pierwsze dlatego, iż żółwie nie zawodzą, po drugie dla wspomnianego wyżej humoru – zabawnych scen i dialogów nigdy za wiele. Do tego nowa filmowa wersja przygód zielonych ninja nie okazuje się nijaką papką, tylko ciekawą produkcją. Może nie do końca dopracowaną, ale zapewniającą godziwą rozrywkę.